Twardziele
Moda na otrzepywanie z kurzu i ponowne wcielanie wiekowych aktorów w główne role trwa w najlepsze. Wynika to zapewne z obecnej we współczesnej kulturze nostalgii za jakościami, które przeminęły. Odczuwając zmęczenie technologiczną rewolucją, obcując z X muzą wciąż oglądamy się za bohaterami, którzy przypominają nam te dawne, zapomniane już emocje. Dlatego też ucieszyliśmy się z powrotu ikon kina akcji w „Niezniszczalnych”, polubiliśmy przygody emerytowanych agentów w „RED”, z zainteresowaniem czekamy na pojedynek bokserski Balboi z La Mottą oraz na szereg innych „geriatrycznych” projektów. Twórcy filmu „Twardziele” najwyraźniej uznali, że do osiągnięcia sukcesu wystarczy tej postępującej modzie po prostu ulec, skrzyknąć trzy podstarzałe nazwiska na plan i zacząć przedstawienie. Otóż nie, to nie jest takie proste.
Najważniejszy jest bowiem pomysł na atrakcyjną prezentację bohaterów, a tego w filmie „Twardziele” wyraźnie brakuje. Scenariusz rozpisany jest w taki sposób, by aktorzy mogli przejść przez zdjęcia z dużą dozą swobody. Oto Val (Pacino) – wychodzi z więzienia po długiej, bo 28-letniej odsiadce. Z miejsca odosobnienia odbiera go stary przyjaciel, Doc (Walken), a po niedługim czasie dołącza do nich także niejaki Hirsh (Arkin). Od tego momentu wszystko więc kręcić się będzie wokół ekscesów starych kumpli, którzy spotykają się w jesieni swego życia, by trochę powspominać i trochę się zabawić. Kryminalna przeszłość da jednak o sobie znać i wystawi przyjaźń byłych gangsterów na próbę.
W gruncie rzeczy chodzi w filmie o to, by dać się starym wygom wyszumieć przed kamerą. To odczuwalny leitmotiv tej produkcji. W poczynaniach bohaterów wszechobecna jest więc zasada: „czego się nam nie udało zrobić wcześniej, teraz nadróbmy z nawiązką”. Widzieliśmy już filmy zrobione w podobnym duchu – na przykład „Choć goni nas czas” z Nicholsonem i Freemanem. Tylko że tam drugie dno nie było tylko pozorem, a poszczególne szalone przygody bohaterów były odpowiednio umotywowane. Wszelkie wady scenariuszowe natomiast zostały umiejętnie przykryte wybornym aktorstwem.
Dochodzimy więc do momentu, w którym powinienem dać upust swemu zachwytowi nad grą aktorskich tuzów. Wszak nigdy wcześniej nie miałem okazji oglądać Pacino, Walkena i Arkina w jednym filmie. Gdy więc w końcu ich wspólny występ doszedł do skutku, z góry założyłem, że tak wielkie nazwiska z łatwością uniosą brzemię filmu na własnych barkach. Tymczasem okazało się, że nie zaprezentowali nawet połowy swoich umiejętności. Powątpiewam także, czy mogę nazwać ich występy „aktorską grą”, ponieważ krzywdzę w ten sposób innych przedstawicieli tego zawodu, starających się przelać do nowej roli coś wyjątkowego. Odtwórcy głównych ról cały film przejechali na tym samym biegu, na którym z odpowiednią dla siebie manierą prezentowali się w większości swoich kreacji. Ale co tam gra! Na nich nie idzie patrzeć, bo wyglądają tak, jakby się mieli zaraz rozsypać! Śledzeniu ich poczynań towarzyszy zatem przykry grymas politowania. Była szansa na szczerą autoironię i rozliczenie z własnym wizerunkiem. Niestety, wyszła z tego autoparodia.
„Twardziele” to wręcz podręcznikowy przykład tego, że nie wystarczy zatrudnić (pewnie za niemałe pieniądze) trzech znanych i cenionych aktorów do jednego filmu, by zaskarbić sobie uwagę widza. Nie wystarczy nakręcić półtorej godziny materiału, w którym zaangażowani do projektu Wielcy Aktorzy udają, że grają, udają, że interpretują, udają, że dobrze się trzymają i udają, że nie robią z siebie idiotów. Ci aktorzy to przecież nie dzikie zwierzęta w klatce, na które każdy przyjdzie popatrzeć, bez względu na to, czy damy im piłkę i jak zaplanujemy ich występ. Potrzebna jest solidna podstawa scenariuszowa i umiejętności reżyserskie, by móc wykrzesać z aktorów to, co było w nich najlepsze, a zdążyło się już zatracić. Ale to przecież zdaje się być tak oczywiste, że przypominanie tego wprawia mnie w niemałe zakłopotanie. Dlatego moje zarzuty wystosowuję głównie do producentów filmu, bo to na wskroś producencka „twórczość” właśnie, w której najpierw myśli się o tym, kto w projekcie wystąpi i ile za występ weźmie, a dopiero potem – jeśli w ogóle się o tym pomyśli – jak miałaby wyglądać opowiadana historia.
PS Film ma również ciekawy akcent polski. Jedną z zatrudnionych w odwiedzanym przez bohaterów domu publicznym gra nasza duma Hollywood, Weronika Rosati. Pojawia się w filmie na jakieś 30 sekund. Aż dziw, że z uwagi na tak istotną rolę aktorka nie wywalczyła sobie miejsca na plakacie filmu.