Szybcy i Wściekli 6 (głos na TAK)
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z serią „Szybcy i wściekli”. Było to mniej więcej rok po premierze pierwszego filmu spod tego znaku. Wszyscy zachwycali się tuningowanymi samochodami i historią policjanta, który musi przeniknąć do środowiska nielegalnych wyścigów ulicznych. Niespecjalnie mnie to kręciło, ale postanowiłem obejrzeć. Spodobało mi się! Prosta fabuła, ryczące silniki, piękne kobiety i twardzi bohaterowie. To było wszystko, czego 14-latek potrzebował do szczęścia. Kolejne dwie części przyjąłem jednak raczej beznamiętnie. Nie zrobił na mnie wrażenia ani Nissan Skyline, ani uroki Tokio, zwłaszcza że w azjatyckim odcinku zabrakło oryginalnych postaci. Czwarta odsłona przyniosła powrót znajomych twarzy. Sam film okazał się przeciętny, ale przesunął serię na nieco inne tory i stworzył podwaliny pod kolejny odcinek.
Seans „Szybkich i wściekłych 5” uważam za jeden z najbardziej udanych w 2011 roku. Był to typowy „heist movie”, w którym ekipa bohaterów postanowiła ograbić antagonistę z wielkich pieniędzy, a przy okazji musiała poradzić sobie z siedzącymi na karku gliniarzami. Logiki nie było w tym za grosz, a prawa fizyki przestały istnieć, ale jak to się oglądało! Czysta, niczym nieskrępowana rozrywka na najwyższym poziomie.
Tego samego oczekiwałem od części szóstej, na którą czekałem z niecierpliwością przebierając nogami niczym dziecko przed sklepem z zabawkami. Opłaciło się. Tym razem wszystko przypomina formułą „Ocean’s Twelve”. Porozrzucani po świecie bohaterowie korzystają z pieniędzy ze skoku w Brazylii, zaś Dominic i Brian prowadzą spokojne życie na Wyspach Kanaryjskich. Właśnie wtedy na horyzoncie pojawia się agent Hobbs. Tym razem nie ściga naszej ekipy, proponuje im współpracę. Na zachętę pokazuje Toretto zdjęcie Letty, wykonane tydzień wcześniej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że dziewczyna od dawna nie żyje.
Justin Lin, który na stołku reżysera siedzi nieprzerwanie od „Tokio Drift”, ponownie ściąga film w stronę inną aniżeli część poprzednia. Nie zapomina przy tym jednak o korzeniach serii, dlatego w całym tym natłoku atrakcji, jakie proponują „Szybcy i wściekli 6”, znalazło się miejsce dla klasycznego wyścigu ulicznego. Sekwencji nakręconej z niesamowitą dynamiką. Oglądając ją autentycznie można odczuć prędkość, z jaką bohaterowie przecinają kręte londyńskie uliczki. Oprócz tego Lin konsekwentnie domyka wszystkie wątki, jakby przygotowując grunt pod kolejne części. Sięga do przeszłości postaci i poprzez różnego nawiązania puszcza do fanów oko. Miesza również w chronologii sagi, rzucając na wszystkie wydarzenia nieco inne światło, chociaż to akurat wychodzi mu nieco pokracznie.
Ta część, podobnie jak poprzednia, obfituje w całą masę przegiętych akcji i nieprawdopodobnych sytuacji, które wymazują z naszego słownika pojęcie „logika”. Robią to jednak w tak pocieszny sposób, że nawet wydarzenie rodem z brazylijskiej telenoweli nie stanowi dla nas problemu. Co prawda wielokrotnie podczas seansu zapala nam się lampka ostrzegawcza, informująca o niebezpiecznie wysokim stężeniu głupoty, jednak zupełnie nie przeszkadza to cieszyć się obrazem.
Nie byłoby „Szybkich i wściekłych”, gdyby nie stała ekipa, która pojawia się na ekranie. Chemia między tymi postaciami jest wręcz namacalna. Każde spojrzenie, gest czy dialog przesiąknięte są niesamowitą autentycznością i humorem. Oglądając tych bohaterów mamy wrażenie, że tworzą zgraną paczkę nawet poza planem filmowym. Wielokrotnie w filmie pada słowo “rodzina” i jest to jak najbardziej uzasadnione. Wzajemnym uszczypliwościom i żartom nie ma końca, a widz, oglądając to wszystko, nie potrafi pohamować uśmiechu. W tej sztuce przoduje zwłaszcza bohater Gibsona, który co chwila dramatyzuje i kpi z innych, zapewniając nam solidną porcję ubawu. Razem z Ludacrisem i The Rockiem tworzą przezabawne trio, które doskonale się uzupełnia. Świetnie wypada Paul Walker jako Brian. Nie jest to jakaś wybitna kreacja, ale w kilku scenach, zwłaszcza tych dialogowych, pokazuje jednak coś więcej niż tylko jazdę na autopilocie. Wiele radości sprawia także także Dwayne “The Rock” Johnson, który bawi się wizerunkiem twardziela o dobrym sercu.
Ciekawie rozwiązano problem antagonistów, którzy stanowią niejako lustrzane odbicie naszej wesołej gromady. Co zresztą zauważa i w bardzo dowcipny sposób wyjaśnia Roman. Sam Shaw kreowany przez Evansa jest zaś najciekawszym czarnym charakterem od czasu Johnny’ego Tranna z części pierwszej. Spokojny, opanowany, a ponadto inteligentny. Nie lekceważy ekipy Toretto, ma jednak świadomość swojej przewagi nad nią.
Pod względem akcji, ostatnie 30 minut „Szybkich i Wściekłych 6” to wysokooktanowa jazda bez trzymanki, pełna bijatyk, pościgów, pojedynków (z czego jeden epicki) i wybuchów. Począwszy od sekwencji z czołgiem na ulicach Teneryfy, a skończywszy na pasie startowym hiszpańskiej bazy NATO na kontynencie. Wspomniane sceny sprawiają, że przejażdżka ulicami Rio de Janeiro z kilkunastotonowym sejfem podczepionym pod dwa Dodge Chargery wydaje się niesamowicie realistyczna. We wszystkim czuć jednak radość i totalną swobodę, dzięki czemu odrzucamy prawa grawitacji i cieszymy się rozwałką jak małe dzieci.
Seria „Szybkich i wściekłych” to specyficzny twór. Przez lata przeszła niesamowitą ewolucję, jednak zawsze w pewien mniej lub bardziej wyraźny sposób testowała granice naszej tolerancji na rozmaitego rodzaju niedorzeczności. W piątej odsłonie przygód Briana, Doma i całej reszty przestała udawać, że jest czymś więcej niż festiwalem przesadzonych akcji, okraszonych całkiem niezłym humorem i klubowymi bitami. Jeżeli ktoś tego nie kupuje, to nawet nie powinien się do niej zbliżać, jeżeli jednak nie macie z tym problemu – będziecie się bawić wyśmienicie. Seans „szóstki” jest jak spotkanie ze starą ekipą. Dobrze wiesz, jaki będzie miało przebieg, ale mimo wszystko dajesz się porwać, a na drugi dzień żałujesz, że już po wszystkim. Czekasz więc na kolejny wypad, tym bardziej, że zawsze jest coś, co zapowiada, iż następnym razem będzie jeszcze lepiej. Końcówka tej przygody zwiastuje coś szalenie intrygującego.