Prometeusz
„Prometeusz”, najnowszy film Ridleya Scotta, z góry skazany był na przegraną. Tak to już jest, gdy po latach twórcy chcą wrócić do historii, która na trwale zmieniła kino i która żyje do dziś. Ten sam błąd popełnił kilka lat temu Steven Spielberg z kontynuacją przygód Indiany Jonesa, wcześniej George Lucas z nową trylogią „Gwiezdnych wojen”, a jeszcze wcześniej Francis Ford Coppola kręcąc trzecią część „Ojca chrzestnego”. Tamte, oryginalne filmy były robione, wydawać by się mogło, z potrzeby serca i ze świadomością, że czegoś takiego jeszcze nie było. Były to dzieła ludzi nie tyle utalentowanych, ile wizjonerów, pionierów, artystów. I nawet, gdy Spielberg kręcił drugiego i trzeciego Indianę, czuć było, że mierzy się z czymś, dla wielu innych twórców, niewyobrażalnym, zarówno formalnie, jak i fabularnie. W ostatnim Indym z niczym się już nie mierzył.
Natomiast Scott, wręcz przeciwnie. On chciał, aby „Prometeusz” był o czymś i był jakiś. Aby ambicjami nie tylko dorównywał, ale i przewyższał „Obcego”. Reżyser „Gladiatora” zdawał sobie sprawę, że jeśli ma wygrać z własną legendą musi nakręcić arcydzieło.
Akcja „Prometeusza” rozgrywa się pod koniec XXI wieku. Znaleziska archeologiczne dwójki naukowców budzą w nich nadzieję na znalezienie cywilizacji, która dała początek naszej. Zwłaszcza dla dr Elizabeth Shaw (dobra Noomi Rapace), wierzącej w boskie oblicze Inżynierów, jak nazywa istoty, odpowiedzialne za życie na Ziemi. Jej partner, tak w pracy, jak i w życiu osobistym, dr Charlie Holloway (słaby Logan Marshall-Green) liczy przede wszystkim na odpowiedź na pytanie, dlaczego powstał człowiek. Odpowiedzi na pytanie o własne istnienie szuka też android David (kolejna znakomita rola Micheal Fassbendera), który leci z nimi oraz czternastoma innymi pasażerami tytułowym statkiem kosmicznym na nieznaną planetę, gdzie ma dojść do spotkania z obcą cywilizacją. I do spotkania dochodzi, z katastrofalnymi następstwami, zarówno dla ludzi, jak i dla tych drugich.
O boskości chce mówić Scott w swoim „Prometeuszu” – o naszych bogach i twórcach, o naszych tworach i naszej boskości w ich oczach (David) oraz o mocy, jaką posiąść mogą ci ostatni, i stworzyć coś własnego. Konsekwencje „narodzin” każdej istoty myślącej są, według Scotta i jego scenarzystów, druzgocące, bo wszyscy mogą być bogami, i wielu do tego dąży. Wszystko to – zarówno fabuła, jak i myśl przewodnia – każe spojrzeć na ten prequel „Obcego”, jak na coś oryginalnego, nie do końca (jeśli w ogóle) przejawiającego objawy typowego „skoku na kasę”, na który choruje większość części drugich i „połówek”. Ambicje Scotta sięgają wysoko, co widać już po prologu, majestatycznym jak w „2001” Kubricka, dającym nadzieję na wielkie kino. Niestety, szybko okazuje się, że nie wszystko jest takie, jak być powinno i „Prometeusz” zaczyna gubić swoje części. Największa w tym wina scenarzystów, bo biorąc się za taki temat oraz mając w świadomości, że mierzy się z pierwszym „Obcym”, należy wpierw zapytać samego siebie, „Czy podołam?”. Panowie Jon Spaihts i Damon Lindelof dali Scottowi świetny pomysł podparty bardzo średnim scenariuszem.
Ciężko powiedzieć, co zawodzi w tym tekście najbardziej? Fakt, że naukowcy nie zachowują się, jak badacze, lecz jak banda znudzonych indywiduów, których niespecjalnie interesuje obca i niezbadana wcześniej planeta? Że nie informują nikogo, gdy zaczynają chorować, narażając tym samym całą misję? Że gubią się w tunelach, które zostały już sprawdzone? A może, że jak na naukowców ich język i rozmowy są zadziwiająco ubogie? Czym innym jest ignorancja, czym innym głupota, a jeszcze czymś innym brak profesjonalizmu. Bohaterowie „Prometeusza” cierpią na to wszystko i nie tylko. Taki kapitan Janek (niewykorzystany Idris Elba) wydaje się być jakimś wróżbitą, albo prorokiem, bo nie schodząc ze swojego statku, wie więcej od tych, którzy ów statek opuścili. Skąd wysnuł teorię o bazie wojskowej i w jaki sposób odkrył statek kosmiczny (szkoda tylko, że tak późno), to pytania, na które w kinie odpowiedzi nie znajdziemy. Może w wersji reżyserskiej.
O dziurach logicznych nie wspominam – po co psuć zabawę widzom w próbie ich łatania? Uprzedzam, nie warto. Lindelof, znany jako scenarzysta serialu „Zagubieni”, użył w „Prometeusza” podobnych metod, co w produkcji J.J.Abramsa. Na niektóre pytania udziela odpowiedzi (np. na temat legendarnego Space Jockeya z oryginalnego „Obcego”), obecność innych ignoruje, licząc zapewne na szansę ich wyjaśnienia w sequelu. Ale kilka razy przynosi to dobre rezultaty, zwłaszcza, gdy spojrzeć na postać Davida, w fenomenalnej interpretacji Fassbendera. Do końca nie wiadomo, czy ten android miał świadomość konsekwencji swoich czynów. Zachowuje się raczej, jak dziecko, które nabroiło i wie o tym, ale równocześnie czuje z tego powodu dumę. Podobnie jest z postacią Meredith Vickers, nadzorującej misję z ramienia sponsora, korporacji Weylanda. Zimna, opanowana, stanowcza, pozbawiona skrupułów – nieprzypadkowo jeden z bohaterów pyta się, czy jest robotem. Gra ją Charlize Theron i jest wyborna. Najlepszą scenę ma z Fassbenderem, gdy grozi mu, że wyrwie mu kable, jeśli ten nie odpowie na jej pytanie.
„Prometeusz” ma też problem z pierwszą godziną, która, o dziwo, wydaje się wolniejsza niż w starszym o prawie ćwierć wieku „Obcym”. Po genialnym prologu, przychodzi bardzo długa ekspozycja, zwieńczona przylotem statku na planetę oraz wyprawą do piramidy. Ale nawet po znalezieniu obcych form życia, film jest niespecjalnie żwawy. Nie ma tej fascynacji wynikającej z kontaktu z nieznanym. W oryginale kolejne stadia rozwoju Obcego obserwowałem z rosnącym zainteresowaniem, ale i niepokojem. Tu mamy scenę badania znalezionej głowy, lecz i ona nie przynosi spodziewanej satysfakcji. Jak już wspomniałem, gdyby bohaterowie rzeczywiście zachowywali się jak naukowcy i mówili żargonem („Zwiększ dawkę do trzydziestu” to nie żargon, lecz „Dr House”), byłoby dużo lepiej. „Prometeusz” rusza z kopyta dopiero w momencie użycia miotacza ognia przez Vickers, czyli grubo po godzinie seansu, ale mocno i straszno jest już tak do samego końca.
Nie wydaje mi się jednak, aby Scott myślał o swoim dziele w kategoriach filmu, który ma straszyć. „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” był o potworze atakującym członków statku kosmicznego, i w warstwie fabularnej, niczym więcej. Jego prequel, ze swoimi ambicjami i bogatą warstwą wizualną, ma przede wszystkim za zadanie zadziwiać, wprawiać w osłupienie, niekoniecznie przerażać w sposób typowy dla horroru. Ma on momenty obrzydliwe i brutalne, jak choćby znakomita scena „cesarki”, lecz reżyser „Łowcy androidów” nie chce już opowiadać historii o Obcym. Problem polega na tym, że musi. Prequele rządzą się własnymi prawami, a Scott, choćby nie wiem, jak bardzo chciał odejść od pierwowzoru, w końcu będzie musiał do niego nawiązać. „Prometeusz” chciał być o absolucie, lecz w trakcie pisania scenariusza, ktoś się zorientował, że pisze nowego „Obcego”. Ambitna, choć słabo napisana fantastyka w pojedynku z horrorem, gdzie z potworem walczy się za pomocą siekiery. Ogłaszam remis. Arcydzieła brak.