Powstanie Warszawskie
Już same dane liczbowe związane z realizacją „Powstania Warszawskiego” przyprawiają o zawrót głowy – aby stworzyć niespełna półtoragodzinny dokument fabularyzowany, filmowcy, technicy i eksperci z Muzeum Powstania Warszawskiego przejrzeli sześć godzin oryginalnych kronik, współpracowali z konsultantami do spraw militariów, strojów, architektury i urbanistyki i spędzili tysiące godzin przy procesach rekonstrukcji i koloryzacji. Jeśli wierzyć oficjalnej stronie produkcji, same tylko rozmowy na temat kolorów poszczególnych elementów otoczenia zajęły tysiąc godzin, obróbka techniczna objęła 112 000 klatek filmu, a wszystkie dane zajmowały łącznie 22 971 gigabajtów na dyskach twardych. Efektem jest film-unikat w skali światowej – pierwszy dramat wojenny zmontowany tylko i wyłącznie z ujęć kręconych na autentycznym polu walki.
„Powstanie Warszawskie” to jednak nie tylko rzecz oryginalna i niezwykła, ale – przede wszystkim – szokująca i potwornie prawdziwa. Tadeusz Sobolewski stwierdził, że pokolorowany trup miasta wstaje z grobu na kinowym ekranie i jest przerażający jak nigdy – pozwolę sobie ukraść to określenie, bo lepszego nie wymyślę. Nieme, czarno-białe kroniki zawsze mają w sobie coś nierealnego i, dzięki temu, bezpiecznego. Oglądając je, możemy sobie mimowolnie wmawiać, że to było dawno i że nie ma wiele wspólnego z dzisiejszym światem. Rekonstrukcja, koloryzacja i nagranie głosów odczytanych z ruchu warg powodują, że ten komfort gdzieś znika. Dzięki mrówczej robocie zaangażowanych w produkcję specjalistów zniszczona Warszawa opowiada swoją historię w sposób, jakiego kino jeszcze nie znało.
Współtworzona przez Jana Komasę produkcja to rewers kręconych ostatnio taśmowo polskich filmów wojennych. Rodzimi twórcy uwielbiają patos i martyrologię, a za główny cel bardzo często stawiają sobie edukowanie, wpajanie patriotycznych wartości i przedstawianie jedynej słusznej wersji historii. Wychodzą z tego zwykle smutne akademie okolicznościowe, w których nie ma za grosz życia. „Powstanie Warszawskie” też stara się coś widzowi przekazać, ale robi to nieagresywnie, mimochodem. Choć do urywków kronik z sierpnia 1944 roku dograno głosy dwóch filmowców, którzy stoją rzekomo za kamerą i rozmawiają o tym, co się dzieje, w „Powstaniu Warszawskim” nie ma ani słowa o bohaterstwie. Nie ma też polityki ani dyskusji o sensie samego powstania. Walka o miasto, praca w szpitalach, mniej lub bardziej chałupnicza produkcja broni, chowanie zabitych, gotowanie dla żołnierzy i cywilów – wszystkie aspekty życia w okupowanym mieście to tutaj coś zupełnie zwykłego i normalnego.
Pierwsza połowa „Powstania Warszawskiego” to zresztą proza wojennej codzienności. Karol i Witek – wymyśleni przez twórców bracia, którzy dokumentują powstanie na zlecenie Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej – filmują żołnierzy, kucharki, pielęgniarki, robotników i zwykłych warszawiaków, piekarnie, fabryki, szpitale wojskowe i groby wykopane na stołecznych trawnikach. Prawdziwych walk właściwie nie ma; na potrzeby propagandy filmowcy-amatorzy niektóre sceny po prostu inscenizują, bo efekt ich pracy ma zobaczyć w kinie cała Warszawa – proszą więc żołnierzy, by ci biegali po ruinach i strzelali do wyimaginowanych Niemców. „Znowu spojrzał w kamerę” – komentuje w pewnym momencie zachowanie jednego z AK-owców poirytowany Witek. Widać, że mieszkańcy miasta trochę się kamery boją, trochę nie rozumieją, po co właściwie to wszystko kręcić. Kiedy spoglądają prosto w obiektyw, robi się jednak jakoś nieswojo, bo zdajemy sobie sprawę, że tych ludzi za chwilę może już nie być.
Potem ta specyficzna powszedniość okupacji się kończy, zaczyna się natomiast wojenne piekło; żołnierze nie strzelają już do fikcyjnych Niemców, bo na muszce mają tych prawdziwych. Kamera rejestruje zbiorowe mogiły, poranione twarze obwiązane opatrunkami i pojmanych Niemców, którzy są równie zmęczeni, co polscy żołnierze. Prawdopodobnie najbardziej wzruszającą sceną jest w „Powstaniu Warszawskim” ta, w której jeden z AK-owców ustala z niemieckim żołnierzem chwilowe wstrzymanie walk, by wrogie armie mogły zebrać z pola bitwy ciała poległych. Choć jest w tym coś pokrzepiającego, szybko przestaje być przyjemnie, bo rozejm trwa przecież krótko. W następnej scenie widzimy przeorane wybuchami koryto ulicy, w którym leżą dziesiątki martwych warszawiaków; w jeszcze następnej – dogorywającego Niemca, dobijanego anonimowym strzałem zza kadru.
Jedyny problem „Powstania Warszawskiego” to wspomniani wyżej Karol i Witek, a właściwie ich status w filmie. Prowadzona przez braci narracja jest jedynym elementem produkcji, który budził we mnie spore wątpliwości, szczególnie w ostatniej części filmu. Nie chodzi nawet o to, że dubbing bywa słaby, ani o to, że braciom zdarza się powiedzieć coś, co brzmi trochę anachronicznie. Mam na myśli raczej pewien problem natury etycznej – przez cały czas oglądamy prawdziwych ludzi, ich prawdziwą walkę i prawdziwe cierpienie. W tle słyszymy odgłosy zrekonstruowane z niezwykłą pedanterią, subtelną, pozostającą na drugim planie muzykę Bartosza Chajdeckiego i… dwóch współczesnych aktorów, wcielających się w postacie, które nigdy nie istniały. Jest w tym coś niestosownego, bo dramat fikcyjnych bohaterów, reprezentowanych tylko przez głosy z offu, wydaje się – przede wszystkim w finale – podyktowany tylko i wyłącznie wymogami dramaturgicznymi fabuły dopisanej do fragmentów kronik. Ten zabieg jest też o tyle wątpliwy, że za zdjęciami do filmu stało tak naprawdę dwunastu AK-owców, którzy zostają wspomniani jedynie w czołówce.
Łatwo można jednak zrozumieć, skąd wziął się pomysł na narrację. Nagrane materiały są zbyt poszatkowane, a urywki zbyt chaotyczne, by współczesny widz cokolwiek z tego zrozumiał. Historia Karola i Witka bierze ten materiał w garść, ogarnia go i porządkuje. I choć jest to zdecydowanie najsłabszy element filmu, to „Powstanie Warszawskie” i tak zobaczyć trzeba. To nie tylko najlepsza lekcja historii, jaką polskie kino dało widzom od dobrych kilkudziesięciu lat, ale też jeden z tych filmów, które drobiazgowo i bez cenzury pokazują widzowi, jak wyglądała wojenna zawierucha.