PITBULL (2005). Prywatne życie kundli polskich
To film o psach, ale tych skundlonych, niepotrzebnych i wyrzuconych. Kundel, jak to kundel, pomieszany – ni to ładny, ni to brzydki; czasami chory, czasami zdrowy. Kundel skomle jak inne psy, lubi ujadać, piszczeć, podgryzać łydki i czuć rękę pana na szyi. Ot, zwykły pies, jak każdy – sra, sika, je i pije, tyle że bez rodowodu, tym samym poniżony i naznaczony piętnem i wciąż noszący jakiś stygmat, którego pozbyć się nie może. Nikt go nie chce, choć każdy się nad jego żałosną dolą zlituje. Czasami odważnie zgrywa rasowca, pitbulla na przykład, i wszyscy się go boją, każdy inny pies chowa ogon pod siebie na widok połyskujących kłów i śliny ściekającej po brodzie. Pieprzone psy. Pieprzone kundle.
Już na samym początku muszę powiedzieć, że Pitbull w reżyserii Patryka Vegi jest rewelacyjny. Powinienem tą recenzją przekonać Was do tego filmu, choć to zadanie o tyle trudne, że poparcia ze strony odpowiedzialnych za dystrybucję nie mam. Spece od marketingu przygotowali bowiem tandetną kampanię reklamową, która miast zachęcić – zniechęca do bardzo dobrego obrazu. Widząc tego typu kiepską promocję człowiek mimowolnie bierze się za głowę, po chwili kiwa nią w niedowierzaniu, zamyka oczy i próbuje uzasadnić ten bezczelny skok w marketingową chałę. Skroń rozbolała tym bardziej, że Patryk Vega zaproponował naprawdę znakomity film, jeden z lepszych w ostatnich latach w kinie polskim, którego zignorować nie wolno.
Psy lub inaczej – policjanci. To właśnie film o nich, choć nie o wszystkich rzecz jasna. Vega chwali się, że Pitbull spodoba się zwykłym, szeregowym funkcjonariuszom, lecz już nie ich przełożonym. Coś w tym jest, bo świat, który reżyser przedstawia, pozbawiony jest optymistycznego tonu i wesołych statystyk komendantów z centrali. Brak tu postaci w typie charyzmatycznego Borewicza, policyjnego ideału epoki peerelowskiej; brak tu nawet Franza Maurera, antyideału tym razem, ale zawsze efektownego i przenikliwego, nawet ze szklanką wódki w ręku. Wódka to w ogóle element konieczny w polskim filmie psiarskim – symbol samotności, permanentnego upodlenia bądź potrzeby utraty myślowego kontaktu z rzeczywistością. Ale flaszki różnie się rozpija na ekranie – Maurer, wlewając do gardła kolejną setkę, staje się bohaterem-cynikiem kpiącym ze świata i swej roli w policjo-milicji. W Pitbullu jest inaczej, nawet wódka nietypowo smakuje bohaterom, bo słychać tutaj przede wszystkim prześmiewcze echo tych, za których prawdziwi gliniarze chcieliby uchodzić, choć rzeczywistość łapie ich za gardło, serce i rozum, tym samym sprowadzając ich brutalnie do życiowego parteru, z którego cholernie trudno się im wyrwać.
Losy kilku psów z warszawskiego Wydziału ds. Zabójstw nie są banalną opowiastką z sensacyjnym tłem.
To jest jedno z pierwszych zaskoczeń, z którymi można się w Pitbullu spotkać. Polowanie na ormiańskiego gangstera, Saida, obecne jest na drugim bądź trzecim planie i niech się nikt nie spodziewa efektownych pościgów i spektakularnych wybuchów. Nawet strzały, jakie w filmie padają, są przypadkowe. Debiut Vegi jest skromnym, przyciszonym dramatem kilku ludzi o różnych charakterach, biografiach, celach, problemach. Jeden jest rozwodnikiem, drugi alkoholikiem, inny ma problem z sercem, kolejny z narkotykami, następny z samotnością. Obraz nie sprowadza się jednak do irytującego gromadzenia nieszczęść na centymetr kwadratowy taśmy. Całość wydaje się po prostu uczciwa, pozbawiona fałszu i efekciarskich dekoracji.
Bo Pitbull – przede wszystkim – to rzetelne kino społeczno-obyczajowe, gorzkie w smaku i nieprzyjemne dla oczu. Jest to jednak ten rodzaj niewygody, który odczuć można przy okazji Miasta Boga, Very Drake (w ogóle w kinie Mike’a Leigh), Cześć, Tereska czy Marii łaski pełnej. Twórcy tychże, wśród nich i Patryk Vega, penetrują te rejony struktury społecznej, o których usłyszeć szalenie trudno, bo nie tak wygląda świat, z którym widz chciałby obcować wychodząc do kina, dla większości będącego mekką rozrywki. Wystarczy, że życie każdemu daje kopa, a cios ten niekoniecznie musi być analizowany poprzez celuloid. Czymże jednak byłoby kino, gdyby proponowało wyłącznie pustą deliberację o problemach błahych, banalnych, powierzchownych? Wrażliwość, z jaką obserwuje gliniarzy Patryk Vega, pozwala poczuć tę wspomnianą niewygodę wynikłą z obcowania z rzeczywistością pozbawioną rozrywkowego sztafażu. Niektórych takie lekko socjalistyczne podejście do tematu może irytować i zniechęcać, lecz Pitbull jest na szczęście pozbawiony trywialnego komentarza, który mógłby w tego typu kinie bardzo drażnić.
Zaskakują również dialogi czyli rzecz, na którą w kinie polskim narzeka się wyjątkowo często. Słowa nie brzmią tutaj sztywnie, nie są również nachalnie teatralne, a tym samym skutecznie działające na nerwy.
Język glin jest prosty, naturalny, uliczny; operuje półsłówkami, niedopowiedzeniami i napomknięciami. Może to dzięki aktorom nic tutaj nie razi? Obsada jest przecież znakomita, a przy tym większość zgromadzonych gwiazd i gwiazdeczek zaprzecza dotychczasowemu wizerunkowi, z jakiego byli znani i dzięki któremu uwielbiani. Nie będę pozbawiał czytelników przyjemności rozpoznania niejakiej Foremniak, znanej z bublowatych seriali tv, Stenki, olśnionej sławą po koszmarnym Nigdy w życiu, czy Grabowskiego znanego najbardziej z roli Ferdynanda Kiepskiego. Zobaczyć ich, ale i innych, w rolach tak odmiennych i tak znakomitych – przepraszam za patos – to czysta przyjemność.
Słyszałem opinię, jakoby Pitbull był kinową wersją seriali i telenowel telewizyjnych z psami w rolach głównych. Nie mam pojęcia jak na tego typu zarzuty odpowiedzieć, bo telewizji zwykle nie oglądam, ale wiem za to jedno, dla mnie istotne – to dobry, bardzo dobry film produkcji polskiej, który być może i ma jakieś błędy i braki, choć te nikną w zetknięciu z pozytywnym wrażeniem, jaki wywołuje całość.
Tekst z archiwum film.org.pl (2005)