PACIFIC RIM: REBELIA. Przewidywalne widowisko na raz
Pacific Rim był filmem przepełnionym natrętnym patosem i idiotycznym poczuciem humoru. Historia podążała przetartymi szlakami, a bohaterowie nie reprezentowali sobą niczego interesującego. Było to jednak świadome kino, które zachowywało rozsądny dystans do siebie. To miało być powalające wizualnie widowisko pełne pamiętnych momentów. Spektakl, w którym nie liczy się wyłącznie imponujące CGI, ale także kreatywna inscenizacja całego konfliktu. Guillermo del Toro zaprezentował nadzwyczaj ciekawą wizję świata, a jego niezwykła kreatywność zaowocowała fascynującymi scenami potyczek i kapitalnymi kadrami. To dzięki świetnej reżyserii Pacific Rim nie dołączył do smutnego towarzystwa kompletnie zapomnianych blockbusterów i zamiast tego zdobył rzesze miłośników. Niestety jego sequel nie podzieli tego szczęścia. Zmiana reżysera poskutkowała wizualną monotonią i brakiem umiejętnego budowania napięcia. Pomimo kilku fajnych pomysłów walki nie zaskakują, a całość przywodzi na myśl bardziej korporacyjny produkt niż film stworzony z pasją. Na szczęście oglądanie imponujących technicznie scen walk wciąż dostarcza dużo przyjemności, a para głównych bohaterów zasługuje na większą uwagę niż ta poprzednia.
No, przynajmniej damska część tego duetu – nastoletnia Amara to dość nietypowy wybór na protagonistkę takiej produkcji. Zdecydowanie młodsza i mniej doświadczona od partnerującego jej Jake’a szybko staje się najbardziej wyrazistą postacią w całym filmie. Szkoda, że nie poświęcono jej więcej czasu kosztem redukcji kompletnie odtwórczych dylematów tego drugiego. Pomimo talentu i uroku Johna Boyegi jego postać nie wzbudza większych emocji, a wątki takie jak braterska rywalizacja czy mierzenie się z legendą ojca widzieliśmy już setki razy. W tego typu sytuacjach sam często bronię filmów, podkreślając, że schematy stają się schematami, ponieważ są efektywne i działają – do tego jednak niezbędna jest świetna realizacja.
Poza dobrze napisaną i świetnie zagraną relacją Amary i Jake’a (na zasadzie starszy brat i młodsza siostra) cała reszta wypada zwyczajnie płasko. Bez ludzkich emocji, bez napięcia i bez poczucia powagi sytuacji. Obowiązkowa tragedia jako motywacja dla bohatera, obowiązkowe chwilowe pozbawienie kogoś pełnionej funkcji, obowiązkowy konflikt między kadetami, który zakończy się wzajemnym szacunkiem – z czasem przewidywalność wszystkich ogranych chwytów fabularnych zaczyna po prostu drażnić. Trudno być podekscytowanym filmem, który nie oferuje praktycznie żadnych niespodzianek ani bohaterów, na których by zależało widzowi (poza Amarą i poniekąd Jake’iem).
Podobne wpisy
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nikt o zdrowych zmysłach nie oczekiwałby po tym filmie jakiejkolwiek emocjonalnej głębi ani zwrotów akcji na miarę dzieł M. Nighta Shyamalana. Wybierając się na Pacific Rim liczymy na efektowne pranie się po mordach wielkich robotów i jeszcze większych potworów. Niemniej warto zwrócić uwagę, że spektakl angażuje widza pod warunkiem, iż zależy mu w jakikolwiek sposób na oglądanych wydarzeniach. Gwiezdne wojny oraz filmy Marvela cieszą się tak ogromną popularnością dzięki swoim bohaterom i bezbłędnym przedstawieniu skali i stawki konfliktu. Zależy nam na tych postaciach, obawiamy się o ich bezpieczeństwo i odczuwamy dramatyzm sytuacji, w których się znajdują. Tego wszystkiego brakuje w orgii chaosu i zniszczenia, którą możemy podziwiać w opisywanej produkcji. W efekcie oglądanie całej tej destrukcji jest jak jedzenie w barze z fast foodem – podczas konsumpcji daje sporo dobrze znanej frajdy, ale po godzinie niewiele zostaje z tych doznań. Pacific Rim widziałem prawie pół dekady temu i wciąż mam w pamięci więcej kadrów z tego filmu niż ze świeżo obejrzanej Rebelii.
Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że nie było momentów, podczas których chłonąłem ten głośny spektakl z przyjemnością. Pojedynek w zimowej scenerii, nocna walka z dziwacznymi hybrydami i finałowa fuzja (nie powiem, na czym ona polega, choć i tak można to zobaczyć w zwiastunie) – jest tu kilka świetnych scen, które usprawiedliwiają wyprawę do kina. Należy jednak przygotować się na to, że każda satysfakcjonująca chwila zostaje okupiona kilkoma parsknięciami i kwaśnymi uśmiechami. Wymagający jest już sam prolog i duża część pierwszego aktu – tak przeraźliwie topornej ekspozycji nie widzieliście od długiego czasu. Naturalne jest to, że sequel musi w jakiś sposób przypomnieć o wydarzeniach z pierwowzoru, ale Rebelia robi to z subtelnością rozszalałego Hulka. Prawdziwą perełką jest tutaj dialog między dwójką naukowców: ” – Pamiętasz, jak 10 lat temu uratowaliśmy świat? – Tak, zrobiliśmy to i tamto, a wtedy stało się coś takiego! – No, gdybyśmy nie postąpili w taki sposób, to wydarzyłoby się coś innego!”. Nawiasem mówiąc, obie te postaci wprowadzają do filmu niezamierzoną śmieszność (i kiepskie żarty), a wątek jednej z nich jest po prostu dramatycznie zły, nawet jeśli miał potencjał na etapie pomysłu.
Szczególnie ta ostatnia kwestia sprawia, że zastanawiam się, czy 5 jest słuszną oceną dla nowego Pacific Rim. To jeden z filmów, o których ma się coraz gorsze zdanie, im więcej się o nich myśli. Z drugiej strony podczas seansu bawiłem się całkiem nieźle i mimo wszystko nie określiłbym go stratą czasu. Rebelia z pewnością spodoba się dzieciakom i miłośnikom beztroskiej rozwałki, ale zawiedzie miłośników pierwszej części i każdego. kto chciałby być choć trochę zaangażowany emocjonalnie w oglądany film. Niemniej, jeśli potraficie śmiać się ze scenariuszowych głupot i tolerować banał w ilościach hurtowych, to seans z wielkimi robotami i potworami powinien dać wam sporo uciechy – nawet jeśli tylko na chwilę.