search
REKLAMA
Nowości kinowe

Ona

Jerzy Babarowski

14 lutego 2014

REKLAMA

her_xlrgW wielu ujęciach Her kadr jest w całości wypełniony głową spoglądającego na nas Joaquina Phoenixa. Nieważne czy właśnie dyktuje maszynie list, który mąż chce wysłać żonie na trzydziestą rocznicę ślubu, rozmawia z tytułową bohaterką czy nie mogąc zasnąć zapomnianym wzrokiem obserwuje panoramę futurystycznego Los Angeles. Często patrzy i często patrzy na nas. Chyba dlatego, że w świecie nowego filmu Spike’a Jonze’a ludzie wolą patrzeć wszędzie, byle nie na siebie nawzajem.

Spike Jonze jest reżyserem, a głównym bohaterem pierwszego pełnometrażowego filmu, do którego samodzielnie napisał scenariusz, uczynił pisarza. Ciekawe, nie? Czemu nie samotnego reżysera? By się bardziej zgadzało. Jonze to w ogóle ciekawy gość, lubię oglądać z nim wywiady. Polecam.

Porównanie zrobiłem dlatego, że mam wrażenie, iż grany przez Phoenixa bohater jego nowego filmu – o imieniu Theodore Twombly – to jego alter ego. Ma podobne wąsy, jest równie fajtłapowaty i przypuszczalnie tak samo nieporadny życiowo. Serio, obejrzyjcie z Jonzem wywiady.

HER

W sumie to nie wiem czemu się dziwię, bo domyślam się, że reżyseria może być równie samotnym zajęciem, co pisanie. Paradoksalnie. Bo jeśli jest jakaś jedna cecha, która najpełniej określa Twombly’ego, jest to samotność – właśnie rozpadł mu się związek, mieszka sam, pracuje w boxie oddzielony od innych współpracowników, a na nadmiar przyjaciół zdecydowanie nie narzeka. Sytuacja wielce niesprawiedliwa, gdyż prócz tego jest dobry, wrażliwy, inteligentny. Choć nieśmiały i wyciszony.

Wiem, że wiecie, o jakim typie mówię.

Czy Her jest dobrym filmem? Ujmę to tak: nie do końca, choć bardzo łatwo uznać, że nim jest i wszystko na to wskazuje, że powinien nim być. Na pierwszy rzut oka trudno się w tej historii nie zakochać: rozpostarta przez Jonze’a wizja niedalekiej przyszłości (którą redakcyjny kolega Kuba Koisz – w swojej jak zwykle świetnej recce :* – słusznie określił “antyutopią spełnioną”) oczarowuje bliskością. Prześliczne zdjęcia i wypchane kolorami kadry zdradzają długoletnie doświadczenie Spike’a Jonze’a w reżyserii, Phoenix zalicza kolejną rolę, która sprawia, że coraz bardziej widzę go na tej samej półce jakościowej (i stylu aktorskiego) co Philipa Seymoura Hoffmanna*. Bohaterowie opowieści są niejednoznaczni i oryginalni, a historia urzeka ciepłym, słodko-gorzkim klimatem. Do tego mamy tu wiele humoru, który sprawi, że na sali kinowej niejednokrotnie zaśmiejemy się w głos.

Image-Joaquin-Phoenix-Her

Więc co jest nie tak? Najkrócej można powiedzieć w ten sposób: Her staje w rozkroku między byciem historią miłosną, a poważniejszym dramatem science-fiction i w rezultacie nie wychodzi mu do końca ani jedno, ani drugie. Pozwólcie, że rozwinę.

W podsumowaniu wspomnianej recenzji Kuba pisze tak: “To najlepszy film o sztucznej inteligencji z perspektywy sztucznej inteligencji“. Zacznijmy może od tego, że wcale nie jest z perspektywy sztucznej inteligencji. Jest z perspektywy pisarza: osamotnionego zarówno przez swoją żonę, jak i świat bardziej zainteresowany wpatrywaniem się w najprzeróżniejszego sortu ekrany – komputery, telewizory, smartfony, tablety i inne przenośne urządzenia, które jeszcze nie mają nazwy – niż nawiązywaniem więzi z drugim człowiekiem. To, dokładnie jak Kuba napisał, antyutopia spełniona, bo czekająca na nas tuż za rogiem. To świat, który zapomniał jak kochać bliźniego, bo ważniejsza stała się natychmiastowa gratyfikacja ego jego mieszkańców, na którą pozwoliła im technologia. I dlatego Theodore decyduje się na kupno właśnie wprowadzonego na rynek, obdarzonego sztuczną inteligencją OSa. Zaprojektowanego, by nawiązać więź z posiadaczem. Nie ma to jak dobre badanie rynku.

Ale światu przedstawionemu przez Jonze’a brakuje kluczowego szlifu. Jest imponująco nakreślony, tak, ale brak w nim szczegółów, które by sprawiały, że w niego naprawdę wierzymy, a raczej: brak jest w bohaterach Her rysu, który by sprawiał, że wierzymy w to, iż taki świat skonstruował takich właśnie ludzi.

her-movie-poster-5

Jak na świat przedstawiony aspirujący do miana kompletnego rzeczywistość autorstwa Jonze’a jest zaskakująco wybrakowana: nie są, na przykład, pokazane media, rola ogólnoświatowej sieci jest ledwie wspomniana, prawie też nie stykamy się z innymi OSami. Ludzie zamieszkujący tę rzeczywistość za dużo biorą za pewnik byśmy w nią do końca uwierzyli: Theodore nie wydaje się być zainteresowany ani przeczytaniem niczego o nowych, inteligentnych OSach (które, jak się domyślam, byłyby kluczowym osiągnięciem ludzkości na przestrzeni całej jej historii) ani sprawdzeniem w jaki sposób zachowują się inne. Z naiwnością dziecka przyjmuje fakt, że zakochuje się w nim program komputerowy i nawet do głowy mu nie przyjdzie, że może jest tak dlatego, że zaprogramowali go w ten sposób deweloperzy. Nie widzimy, jakie mogą być inne zastosowania tych inteligentnych programów i czy jakkolwiek zmieniają one sposób, w jaki żyjemy.

Przypomina mi to nieco sytuację z Incepcji, gdyż tam również świat przedstawiony był jakby zamknięty w formie bańki ograniczającej ogląd widza do perspektywy garstki bohaterów. Ale o ile tam usprawiedliwieniem Nolana była możliwość, że wszystko jest snem głównego bohatera tak Jonze w swojej bańce wydaje się eksplorować tylko te idee, które są mu potrzebne i które mu wygodnie poruszyć.

1375957175_her-oo2

Problemy te najpełniej objawiają się właśnie w relacji Theodore’a z Samanthą, czyli właśnie tym inteligentnym OSem. Głos podkłada pod nią Scarlett Johansson – i tu już jest pierwszy błąd. Najważniejszą cechą tytułowej bohaterki jest przecież to, że jest bezcielesna. Theodore jej nie widzi, Samantha nie ma ciała, nie ma nawet avatara, z którym mógłby ją utożsamiać – a Scarlett jest przecież gwiazdą, wielką gwiazdą, światowego formatu, symbolem seksu, o którym marzy każdy mężczyzna. I gdy słyszymy seksownie flirtowny, niewinny głos Samanthy to od razu wyobrażamy sobie właśnie Scarlett. Czy nie lepiej by było obsadzić w tej roli jakąś bardziej anonimową aktorkę, której wygląd by pozostał dla widzów zagadką i przy której kwestiach nie wyobrażalibyśmy sobie od razu jej bujnie obdarzonego przez naturę ciała?

Drugi problem dotyczy już samej relacji między bohaterami. Otóż Jonze popełnia klasyczny błąd początkującego scenarzysty i czyniąc z Samanthy twór cyfrowy w żaden sposób nie odróżnia jej od prawdziwego człowieka. Poza oczywistym faktem braku ciała – oraz pewnym szczegółem, o którym nie powiem, bo dotyczy zakończenia – Samantha zachowuje się w stu procentach jak człowiek. Theodore mógłby równie dobrze mieć romans na odległość z kobietą, która nie chce mu pokazać twarzy i przez cały film rozmawiać z nią przez telefon. O tym, że Samantha jest komputerem – przynajmniej jeśli o same jej uczucia chodzi – nie świadczy nic. Jest to ważne dlatego, że upraszcza, a nawet spłaszcza, dramatyzm relacji, która jest przecież osią tego filmu.

her-movie-still-4

Najdziwniejsze jest jednak to, że Theodorowi wydaje się zupełnie nie przeszkadzać fakt, iż jego dziewczyna jest programem komputerowym. Jeszcze pół biedy, gdyby nienaturalność tego związku była jakoś podkreślona – ale zupełnie nie jest. Ot, w pewnym momencie dowiadujemy się, że Theodore “chodzi” już z Samanthą, jakby to była najnormalniejsza w świecie rzecz. Równie obojętne dla bohatera pozostaje to, że jego wybranka nie ma ciała – wydaje mu się to zupełnie nie przeszkadzać, a z propozycją by coś z tym zrobić wychodzi nie on, lecz Samantha, co zresztą wcale nie wprawia go w zachwyt. Czy dlatego, że jest nienormalny? Skąd – w porównaniu z postaciami takimi jak jego przyjaciółka Amy (Amy Adams) czy Amelia (Olivia Wilde) jest aż zbyt normalny. Poza tym…

Wiecie co, pierdolę to. Nie chcecie wiedzieć, ile już piszę tę recenzję, zmęczony nią jestem, a zdradzę wam pewien sekret, o którym pewnie wiecie, ale o którym też łatwo zapomnieć – krytycy filmowi to niespełnieni artyści, którzy sami by chcieli tworzyć filmy. Więc pobawię się teraz w niespełnionego artystę i zamiast bezmyślnie wytykać wady tego filmu powiem, co Spike Jonze powinien był zrobić, by był lepszy.

her-movie-review2

Otóż powinien był pójść w jedną z dwóch stron, a nie poszedł w żadną – albo zbliżyć Theodore’a do Samanthy albo Samanthę do niego. Ich relacja miałaby sens tylko przy dwóch, dość skrajnych, założeniach: robimy z Theodore’a odludka, społecznie napiętego neurotyka, dziwaka – ale prawdziwego dziwaka, a nie tego pseudo-dziwaka, którego mamy teraz – który poprzez kontakt z czymś tak odległym i bezcielesnym jak program komputerowy próbuje zapełnić ciepłem jakąś tam swoją neurozę… albo zostawiamy go takim, jakim jest teraz, ale zamieniamy Samanthę w to, czym prawdopodobnie będą programy obdarzone sztuczną inteligencją w naszym świecie, przynajmniej te pierwsze – w posługujący się ścisłym słownictwem, binarny, analityczny cyfrowy twór, który najpierw jest maszyną, a dopiero potem kobietą; któremu zdarza się przejawić jakieś prawdziwie ludzkie cechy i odruchy, ale przypadkowo, ukradkiem, gdyż jest ograniczony swoją architekturą, nie może więcej i bardziej, jest pierwszą wersją.

W tym pierwszym przypadku mielibyśmy do czynienia z dość klasycznym dramatem psychologicznym w kostiumie science-fiction – historię pokonanego przez swoje neurozy i obsesje psychotyka, który próbuje się ratować tym, co technologia akurat mu pod nos podsuwa. Wtedy nie raziłaby ani oczywistość jego związku z komputerem, ani brak zainteresowania sprawami czysto cielesnymi. W tym drugim przypadku – opowieść o próbie przełamania narzuconych przez technologię barier, o dążeniach programu komputerowego do wydostania się poza swój aksjomat i porozumienia się z osamotnionym, choć całkiem normalnym gościem. Ten pierwszy film byłby bardziej o Theodorze; drugi – o Samanthcie.

lol

Zamiast faszerować swój film tanimi gagami w rodzaju wirtualnego seksu z duszonym kotem jako afrodyzjakiem albo rzucającym przekleństwami avatarem z gry komputerowej Jonze mógł przypilnować, aby kluczowa relacja jego nowego filmu była wiarygodna. W takiej formie, w jakiej jest Her powtarza niestety casus Ciekawego przypadku Beniamina Buttona, w którego centrum również stała relacja dwojga ludzi. Jednak i tu, i tam fantastyczna otoczka obydwu tych relacji sprawia, że na naszych oczach są one dewaluowane i tracą jakąkolwiek wiarygodność, a co gorsza – ogólny sens opowiadania o nich.    

Dlatego też Her jest najlepsze wtedy, kiedy opowiada o relacjach międzyludzkich: gdy Theodore wspomina ciepłe chwile z utraconą żoną (Rooney Mara) czy w ostatniej scenie, gdy Jonze zdaje się mówić, że dla tego zmęczonego, skołowanego świata jest jeszcze nadzieja na prawdziwe uczucie.

Her mógłby być czymś znacznie więcej niż jest, ale mimo, że cierpi na problemy, z jakimi styka się wielu początkujących, niewprawnych scenarzystów jego wizja przyszłości pozostaje imponująca, a poruszane problemy – nawet jeśli nie do końca przekonują – to wciąż fascynują.

*recenzję pisałem jeszcze przed jego śmiercią…

REKLAMA