Mgła (1980)
Co widzimy, co się zdaje, snem we śnie wciąż pozostaje… – Edgar Allan Poe
Gdy słyszy się nazwisko Johna Carpentera, Mgła jest filmem, który niekoniecznie jako pierwszy przychodzi na myśl. Wymienia się wtedy Halloween, Coś, Ucieczkę z Nowego Jorku lub Wielką drakę w chińskiej dzielnicy, ale nakręcony w 1980 roku dreszczowiec o skrywających się we mgle duchach jest pozycją raczej pomijaną w tego typu zestawieniach. Bardziej niż samą fabułę pamięta się tytuł, a ten obecnie kojarzony jest przede wszystkim z ekranizacją opowiadania Stephena Kinga, w reżyserii Franka Darabonta z 2007 roku. Dzieło Carpentera natomiast to całkiem inny horror.
Dokładnie sto lat, co do dnia, mija od momentu powstania nadmorskiego miasteczka Antonio Bay, gdy dochodzi do serii niewytłumaczalnych oraz tragicznych wydarzeń. Krótko po północy telefony w budkach rozdzwaniają się, a telewizory i alarmy samochodowe samoczynnie się uruchamiają. Trzech rybaków, którzy wyruszyli kutrem na połów, zostaje zamordowanych przez widmowe postaci wyłaniające się z pulsującej dziwnym światłem mgły. Trochę wcześniej zaś, w miejscowym kościele, wielki kamień wypada ze ściany, ujawniając miejsce ukrycia stuletniego dziennika należącego do przodka obecnie sprawującego posługę ojca Malone (niesamowity Hal Halbrook). Okazuje się, że miasto zostało zbudowane na oszustwie i mordzie, jakich dopuścili się ojcowie założyciele – rozpalając ognisko na skałach doprowadzili do rozbicia się statku pełnego szukających schronienia trędowatych. Wydobyte z wraku złoto posłużyło im do przekształcenia małej osady w miasto Antonio Bay. Jednak zabici teraz wracają, wykorzystując mgłę, która wcześniej ich zgubiła, i domagając się należnej im zemsty.
Mgłę zawsze traktowałem jak małą horrorową perełkę, niespecjalnie ważną dla gatunku, ale dającą dużo więcej satysfakcji niż np. powszechnie poważany Halloween.
Powodów jest kilka, począwszy od konstrukcji scenariusza, na atrakcyjności konceptu skończywszy. Dodatkowo, między wierszami, skrywa się pewne poczucie zabawy, swoistej umowy pomiędzy widzem a reżyserem – Carpenter chce, abyśmy uwierzyli w opowiadaną historię i w niebezpieczeństwo, jakie grozi bohaterom, a jednocześnie oplata całość cudzysłowem.
W pierwszej scenie filmu stary pan Machen (epizod Johna Housemana) opowiada dzieciom przy ognisku legendę o zatopionym statku i duchach marynarzy, którzy wrócą nawiedzać pobliski ląd. Podanie ustne oraz pamiętnik znaleziony przez ojca Malone’a uruchamiają niejako wydarzenia, wprowadzając element nadprzyrodzony w postaci mgły. Czy mordercze zjawy pojawiłyby się, gdyby nikt o nich nie pamiętał? Carpenter w to powątpiewa. Potrzebna jest ludzka świadomość o haniebnych czynach z przeszłości, aby móc ukarać żyjących.
Ale twórcę Oni żyją, bardziej od uzasadnienia obecności fantastycznego złoczyńcy, interesuje sposób prowadzenia fabuły, rozmieszczenie bohaterów na szachownicy i obserwowanie ich poczynań. Wspomniany ksiądz, prezenterka lokalnego radia, Stevie Wayne, i jej kilkuletni syn, młoda autostopowiczka Elizabeth romansująca z właścicielem feralnego kutra, Nickiem, oraz przygotowująca festyn na cześć stulecia miasta Kathy Williams wraz ze swoją asystentką, Sandy. Ich drogi aż do finału prawie w ogóle się nie przecinają, część z nich pozostaje do samego końca w kompletnej niewiedzy na temat powodu niespodziewanego ataku ze strony duchów, a jednak w jakiś sposób wpływają na swoje losy i są sobie potrzebni. Gdy w finale cała uwaga mgły (wiem, jak absurdalnie to brzmi, ale z pewnością wiedział to również reżyser) skupia się już tylko na nich, nie jest to dla nas dziwne, a przecież być powinno.
Dlaczego mgła atakuje tylko wybranych bohaterów, a nie wszystkich mieszkańców Antonio Bay?
Mechanizmy, z jakich zbudowana jest zemsta, są niejasne do tego stopnia, że podczas koniecznych dokrętek (producenci uznali roboczą wersję za „niestraszną”) dodane przez Carpentera sceny jeszcze bardziej uwypuklały te niespójności. Ale co z tego, skoro w ten sposób powstały jedne z najlepszych momentów w filmie? Zarówno ożycie trupa w kostnicy, jak i potyczka Stevie (ówczesna żona reżysera, Adrienne Barbeau) z duchami na szczycie latarni morskiej nie mają zbyt wiele sensu w kontekście reszty fabuły, lecz trzymają w napięciu i porządnie straszą.
Pierwsza wersja filmu była zresztą bardziej subtelna, praktycznie pozbawiona scen przemocy, którą bardziej sugerowano, niż pokazywano. Czy miał być to ukłon w stronę klasycznych opowieści grozy, gdzie atmosfera była ważniejsza od efektu szoku, trudno powiedzieć. Narracja jednak i sposób prowadzenia bohaterów wyraźnie nawiązują do literatury fantastycznej z przełomu XIX i XX wieku – tam również informacje zbierane przez wiele, często nie znające się postaci, składały się na pełny obraz sytuacji, zaś współcześni ze zgrozą odkrywali grzechy swoich przodków. Z ust ojca Malone padają zresztą słowa, które genialnie podsumowują fałsz przeszłości: „Dzisiejsze święto to parodia. Oddajemy cześć mordercom”.
Hołd klasyce przejawia się również w czymś innym. Nieprzypadkowo mężczyzna z prologu filmu nosi nazwisko po Arthurze Machenie, autorze dawnych horrorów, zaś wcześniej Carpenter raczy nas cytatem z Edgara Allana Poego. Ciekawy jest także fakt, że niektórzy bohaterowie nazywają się tak, jak stali współpracownicy reżysera (Nick Castle, Tommy Wallace, Dan O’Bannon) bądź postaci z filmów (w napisach końcowych koroner jest podpisany jako dr Phibes). I jakby tego było mało, reżyserowi udało się namówić do udziału w filmie gwiazdę swojego Halloween, Jamie Lee Curtis, jak również jej matkę, Janet Leigh, która dwadzieścia lat wcześniej przeszła do historii jako pechowa Marion Crane w słynnej Psychozie Alfreda Hitchcocka. To wszystko nie ma jednak służyć mruganiu okiem do widza, a umiejscowieniu tej historii w obrębie klasyki grozy, do której aspiruje również Mgła. Być może to właśnie uchroniło ten film Carpentera przed uzyskaniem statusu kultowego – jest zbyt zapatrzony w przeszłość, aby mógł mieć większe znaczenie jako oryginalny twór.
Tego, czego nie można odmówić Mgle, to filmowość. Nakręcony w panoramicznym formacie obrazu 2,35:1, który nadaje obrazowi dużo szlachetniejszego wyglądu (przy okazji kamuflując niewielki budżet), i zbudowany z długich ujęć, każących skupić się widzom podczas seansu, stanowi świetny dowód, dlaczego nawet te najstarsze dzieła Carpentera wytrzymują próbę czasu. Ten natomiast słychać w muzyce samego reżysera, często granej na syntezatorze, która jednoznacznie kojarzy się z jego twórczością. Główny motyw nie jest tak charakterystyczny, jak choćby w Ucieczce z Nowego Jorku, ale idealnie pasuje do fabuły, pomagając stworzyć klimat grozy i niepewności.
„Klimat” zresztą to słowo często przywoływane, gdy próbuje się podsumować praktycznie każdy film tego amerykańskiego reżysera. Świadczy to o unikalnym i momentalnie rozpoznawalnym charakterze pisma Carpentera, który nigdy nie wydawał się obserwować zmieniającego się języka kina, ani nie dążył do przypodobania się widowni. To, co go interesowało, to opowieść i sposób jej przedstawienia. Mgła jest tego najlepszym przykładem dzięki temu, że złożona narracja staje się tu również tematem filmu, podobnie jak w nakręconym czternaście lat później lovecraftowskim W paszczy szaleństwa.
Tymczasem horror z 1980 roku ogląda się dziś być może nawet lepiej niż dawniej. Nic się nie zestarzał, straszy całkiem skutecznie, a sposób, w jaki tytułowy bohater porusza się na ekranie (szybko, a zarazem metodycznie), budzi podziw. Po seansie zaś pozostaje w widzu uczucie spełnienia – jest to film, dzięki któremu czerpiemy radość z bania się. Mały, ale przepięknie skrojony kawałek kina grozy, do oglądania zwłaszcza w jesienny wieczór, gdy za oknem unosi się mgła, w której trudno cokolwiek dostrzec.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=zrP_ziztl0M