Czarne święta (1974)
Horror jest gatunkiem, który niekoniecznie pojawia się w corocznym bożonarodzeniowym repertuarze u każdego, ale świątecznych straszaków trochę już powstało. Goszczący wciąż u nas w kinach Krampus świetnie wpisuje się w tę tradycję, udanie nawiązując do Gremlinów Joe Dantego (1984) oraz fińskiego kultowca Rare Exports Jalmari Helandera (2010). Wszystkie te trzy tytuły są propozycjami z pogranicza filmu grozy, bajki/baśni i komedii, które to połączenie przyjęło się najlepiej dla tego typu wigilijnych opowieści. Krwawszej odmiany świątecznego horroru, by wymienić tylko Cichą noc, śmierci noc (1984) oraz jego kontynuacje czy nowsze Silent Night (2012), należy szukać wśród B-klasowych, niszowych produkcji, nastawionych na szokowanie publiczności scenami mordów. Filmy te eksploatują wizerunek świętego Mikołaja jako osobnika, który pod przebraniem i pozą dobrotliwego darczyńcy skrywa psychopatyczne oblicze. Boże Narodzenie jest w nich jedynie oprawą dla makabrycznego spektaklu.
Wolę ten pierwszy rodzaj świątecznego horroru, być może dlatego, że nie jest on pozbawiony rodzinnych wartości, a elementy legend i mrocznych wierzeń świetnie kontrastują ze szczęśliwymi twarzyczkami dzieci czekającymi na prezenty oraz atmosferą dobroci i miłości unoszącą się w powietrzu niczym w reklamach coca-coli. Jest jednak jeden tytuł, który nie ucieka w baśniowo-komediową stronę, stawiając na realistyczną przemoc oraz nieprzyjemny klimat, będąc jednocześnie pozycją w gatunku klasyczną, wręcz nowatorską, a przy tym niezmiernie udaną. Mowa o Czarnych świętach Boba Clarka z 1974 roku.
Studentki z domu Pi Kappa Sigma zbierają się na przerwę świąteczną, lecz tuż przed wyjazdem dostają telefon (nie pierwszy, jak się okazuje) od osobnika, który terroryzuje je, jęcząc do słuchawki i opowiadając świństwa. Nieco już pijana Barb (Margot Kidder, jeszcze przed rolą Lois Lane w filmach o Supermanie) stawia mu się do tego stopnia, że nieznany rozmówca obiecuje, że ją zabije. Pierwszą ofiarą nie staje się jednak ona, lecz jej koleżanka, Clare, zamordowana w swoim pokoju już kilka minut po rozmowie. Zniknięcie dziewczyny nie uchodzi uwadze jej ojca i przyjaciółek, które pozostały. Wkrótce i one stają się celem ataków szaleńca, wciąż znajdującego się u nich w domu.
[quote]Obecnie fabuła Czarnych świąt może uchodzić za sztampową – wszak to typowy młodzieżowy slasher, gdzie grupka nastolatków zostanie jeden po drugim eliminowana przez tajemniczego maniaka, z perspektywy którego często obserwujemy jego mordercze działania.[/quote]
Z tym, że film Clarka powstał, zanim światło dzienne ujrzały Halloween Johna Carpentera (1978), Piątek trzynastego Seana S. Cunninghama (1980) oraz kolejne ich klony. Jeśli zatem szukać protoplasty tej niezbyt przecież hołubionej odmiany horroru, kanadyjskie dzieło wydaje się najlepszym kandydatem do tego tytułu. Podobnie jak klasyk Carpentera, stawia bardziej na atmosferę zagrożenia, poczucie niemocy i niewiedzy swoich bohaterów niż efektowne oraz wyjątkowo krwawe sceny śmierci, jakże charakterystyczne dla wielu późniejszych slasherów. Oba również rozgrywają się w okresie świątecznym, choć zaduszkowe klimaty są bardziej odczuwalne i widoczne w historii niż Boże Narodzenie w kanadyjskiej produkcji. I nie ma się czemu dziwić, gdyż postaci z Czarnych świąt niespecjalnie są zainteresowane pasterką i wigilijną wieczerzą.
Wspomniana Barb ani przez moment nie jest w filmie trzeźwa, ochoczo częstując alkoholem nie tylko siebie, ale i małego chłopca podczas organizowanej przez studentów imprezy świątecznej. Jess (Olivia Hussey) odkrywa, że jest w ciąży i chce jak najszybciej poddać się aborcji. Jej chłopak, Peter (Keir Dullea), który ma całkiem inne poglądy na temat dziecka i ich wspólnej przyszłości, wyjątkowo mocno reaguje na wieść o decyzji dziewczyny, co skutkuje wybuchami gniewu. Wszyscy również są zaalarmowani zniknięciem Clare, zwłaszcza gdy dowiadują się, że w okolicy zaginęła również trzynastolatka. Problemy bohaterów przekładają się na niezbyt radosny klimat całego filmu – sceny morderstw nie stoją zatem w opozycji do świątecznego tła, ale dopełniają obrazu rozkładu wartości. Najbardziej jest on widoczny w domu studenckim, kiedy odwiedza ojciec Clare, wyraźnie zniesmaczony panującymi w nim rozpuszczeniem i swawolą, akceptowanymi przez prowadzącą akademik, pannę Mac.
Pomimo tego, że beztroska, seks i używki od zawsze charakteryzowały młodych bohaterów slasherów, będąc niejako składową gatunku, i powodem, dla którego zło pojawia się w ich życiu pod postacią szaleńca, Clarke nie napiętnuje ich za to. Późniejszy reżyser kultowego Świntucha (1981) śmieje się wraz z dziewczynami, które chcą się bawić i korzystać z życia, nie sprowadzając ich śmierci do poziomu niezdrowej rozrywki, jak to będzie miało miejsce w filmach z cyklu Piątek trzynastego. Unika cynizmu charakterystycznego dla swoich następców, bo nie traktuje swoich bohaterów jak idiotów, sprawiając, że łatwiej jest nam się przejąć okrutnymi zgonami. Równocześnie pozwala sobie na żarty, nawet w momentach, gdy już nawet postaci wiedzą, że w okolicy grasuje morderca. Tym samym twórcy niwelują nieco napięcie, choć wyczuwalne jest od samego początku, kiedy widzimy oczami szaleńca, jak dostaje się do domu studenckiego dziewczyn, a następnie wykonuje obsceniczne i coraz bardziej złowieszcze telefony.
Groza jest wszechobecna, gdyż – w przeciwieństwie do bohaterek – my, widzowie, zdajemy sobie sprawę z zagrożenia, które czai się piętro wyżej. Twórcy starają się jeszcze mylić tropy, sugerować, kto może odpowiadać za mordy, a nawet wskazują możliwy motyw zbrodni. Uruchamiają nawet policję (w roli porucznika Fullera jak zwykle niezawodny John Saxon), która rozpoczyna poszukiwania obu zaginionych, a sąsiedzi, w geście dobrej woli, chodzą od domu do domu, upewniając się, że nikomu nic nie grozi. To wszystko dodaje realizmu opowieści, powagi, a nawet pozorów logiki. Dzięki temu oraz wyjątkowo złowrogiej atmosferze, drażniącej zmysły muzyce i perfekcyjnej reżyserii Czarne święta po dziś dzień uchodzą za wzorcowy przykład slashera, jeszcze przed wyewoluowaniem go w rodzaj horroru o głupich nastolatkach, które giną w wyjątkowo paskudny sposób. Nawet to u Clarka jest pomyślane w sposób bardziej elegancki – sceny śmierci, choć brutalne, są prawie bezkrwawe.
Zatem, jeśli w te święta ktoś będzie miał ochotę na coś mało optymistycznego, sadystycznego, a przede wszystkim strasznego, niech wybierze kanadyjski dreszczowiec, jednocześnie pamiętając o dwóch rzeczach. Po pierwsze, należy unikać jak ognia remake’u z 2006 roku w reżyserii Glena Morgana, w którym po subtelności oryginału pozostał tylko tytuł (choć nie w Polsce – u nas film jest znany jako Krwawe święta). Po drugie, jeśli dla kogoś seans horroru Boba Clarka będzie zbyt przytłaczający, idealną odtrutką na to może być inny bożonarodzeniowy film tego reżysera, Prezent pod choinkę (1983), klasyk komedii familijnej.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=dfiLviAMlwU