Niezgodna
W przyszłości zbawienie czeka nas z rąk kobiety, zapewne młodej, jeszcze dziewicy. Takie profecje bombardują nas po analizie nowego trendu w popkulturze. Seria „Zmierzch” szybko pokazała nam, że w Belli siedzi pierwiastek wybrańca, „Intruz” przedstawia dziewczynę, która widzi i czuje więcej, a „Igrzyska śmierci” głośno mówią, że nie ma lepszego surwiwalowca niż twarda nastka z łukiem. „Niezgodna” dołącza do tego klubu pomponiar, w którym aby zbawiać świat, należy mieć małą miseczkę stanika i amazoństwo we krwi. Tris Prior siada jednak gdzieś w drugim rzędzie mitingu i ma jeszcze mleko pod nosem.
Przyszłość to w ogóle jest taki zły koncept, że ach, ja nie chcę, mamo! Niech nie nadchodzi, mówią nam twórcy „Niezgodnej”, bo to antyutopia szyta grubą nicią. Wszystkie Orwelle i Huxleye się chowają w porównaniu ze światem, w którym ludzie muszą przechodzić testy klasyfikacyjne, oparte na badaniu poziomu odwagi, inteligencji, bezinteresowności, uczciwości i życzliwości. Jak w grze RPG. Główna bohaterka jest jednak ową „niezgodą”, gdyż niektóre cechy się w niej kłócą, a niektóre są, mimo że miało ich nie być. Widzi, czuje, myśli więcej niż inni, a samo jej istnienie podważa sens tej totalitarnej eugeniki prosto z podręcznika „Jak bardzo dzielenie ludzi na klasy jest złe”. Obok oczywiście przystojny protagonista z piękną fryzurą oraz kilka nie mogących się dobić do głównej ligi aktorskiej wyrobników, mających grać poprawnie albo w sam raz. Nie więcej.
Gdyby płacono mi złoty pięćdziesiąt za każdy tekst kultury do złudzenia przypominający założenia fabularne „Niezgodnej”, nie musiałbym dzisiaj jeść dwóch hamburgerów. Kupiłbym ich siedem. Bardzo hamburgerowy się wydaje pomysł na ten obraz, sprzedawano nam to bowiem na wiele sposobów, lepszych i gorszych. Ten hamburger śmierdzi, zdaje się o tym wiedzieć sam reżyser, Neil Burger (tak, wykazuję się tutaj brakiem ogłady i wyśmiewam nazwisko), który pcha ten kranik na kółkach w jedyną możliwą w Hollywood stronę – komercyjnego sukcesu, który zapoczątkuje serię. Pięć filmów, kolejne fabuły już zamówione u pisarki (22 latka, imponujący debiut), która zniosła to złote jajo, ten samograj, który ma przecież wszystko, co sprawia, że chce się wydawać kasę znowu na to, co widzieliśmy wielokrotnie. Szkoda więc Burgera, bowiem jego początki były nawet sympatyczne. Dał nam „Iluzjonistę”, którego ambicje przegrały z Nolanowskim „Prestiżem”, dał nam też „Limitless”, w którym Bradley Cooper brał tablety na inteligencję i żłopał krew z podłogi. O ile były to filmy znośne, nie wychodzące jednak poza poziom wyrobnictwa i niezłego produktu, tutaj już wyciskać nie ma z czego. Nie czytałem książkowego oryginału, może rzeczywiście ta historia ma drugie dno, a mniej więcej po stu stronach okazuje się, że to zakamuflowana krytyka WSZYSTKIEGO, ale bardziej mnie przerażała antyutopia z filmu „Lego” niż ten teledyskowy manifest młodości, piękna i odżywek do włosów.
Shailene Woodley, grająca główną bohaterkę, dwoi się i troi, a z każdej jej kwestii bije zakodowany przekaz: „patrzcie, gram w antyutopii, to będzie trylogia, patrz na mnie, Jennifer Lawrence, już idę!”. Rozkoszna dziewczyna o ładnej twarzy, mogłaby zagrać kogoś mniej przerysowanego, jakąś przyjemną nastolatkę, przeżywającą rozwód rodziców albo pierwszą ciążę. Niewiele w sumie można powiedzieć o jej roli, ponieważ scenariusz nie dał jej żadnego momentu, w którym mogłaby pokazać, że jest kimś więcej niż gwiazdką kina, która za kilka lat albo przytyje i zacznie grać w dramatach, albo zniknie. Drugi plan jest. Theo James, przystojniacha. Strzela i biega. Jest twardy. Ma oczy romantyka, mówiące „rozszerz nóżki, jestem twoim przyjacielem”. Błąka się też po planie Jai Courtney, który grał w ostatniej „Szklanej Pułapce”, dowodząc, że dobrze czuje się w akcyjniakach, ale jego charyzma rozmywa się za każdym razem, gdy próbuję się odezwać.
Chyba najjaśniejszym punktem, oprócz znośnych i nieprzejaskrawionych wizualiów jak to miało miejsce w „Igrzyskach śmierci”, jest strona muzyczna. Nie chodzi o te dźwięki, które sobie plumkają i wręcz walą łopatą – „tutaj masz się bać, a tutaj ma być romantycznie”. Po prostu do filmu wybrano przyjemny dla ucha pakiet indierockowej muzyki, w tym nowy kawałek M83. Bo ten film taki właśnie ma być. Ma grać. Ma tańczyć. Śpiewać. Trzymać za gardło. Serwuje nam to wszystko jednak z subtelnością drwala ściągającego stanik. Obawiam się jednak, że target jest na tyle niezaprawiony w wyłapywaniu popkulturowych klisz, że czeka nas jednak trylogia oraz okrzyk „wooooolność!” na zakończenie serii. Ja się na to „nie zgadzam”.