Niesamowity Spider-Man 2
Najnowszy film o przygodach Człowieka Pająka łatwo jest rozpatrywać w kategoriach ambitnej porażki. Powstały dwa lata temu „Niesamowity Spider-Man”, który miał odświeżyć serię, jednocześnie znów wałkując temat początków Petera Parkera, był wstrzemięźliwszy w szeroko pojętej komiksowości od powstałej wcześniej trylogii Sama Raimi. Twórcy nowej wersji postawili na pozornie realistyczną wizję świata, brutalniejszą i mniej efektowną, stawiając na młodocianego bohatera pasującego bardziej do wizerunku współczesnego nastolatka. Osobiście nie miałem nic przeciwko takiemu odczytaniu historii Spider-Mana, choć przyznaję, że przy drugim seansie dało się odczuć wtórność i wręcz anty-przygodowość tej ekranizacji. Najwyraźniej podobnie pomyślał reżyser Marc Webb, któremu przy realizacji części drugiej puściły hamulce – jego sequel jest szybszy, żywszy i ciekawszy od poprzednika, lecz jednocześnie wyjątkowo niespójny. Aż trudno uwierzyć, że za oba filmy odpowiada ten sam człowiek.
Peter Parker już na stałe przywdział kostium Spider-Mana, stając się zamaskowanym obrońcą Nowego Jorku, zaakceptowanym nawet przez policję. On sam świetnie czuje się w tej roli, choć zdarzają się momenty, gdy widząc ducha nieżyjącego kapitana Stacy (świetny niemy epizod Denisa Leary), przypomina sobie o ciążącej na nim odpowiedzialności i słowu, które dał umierającemu. Zerwanie z Gwen Stacy wydaje się jedynym słusznym wyborem, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jakim okazuje się Max/Elektro – pracownik korporacji Oscorp, który w wyniku nieszczęśliwego wypadku zamienił się w niebieskiego superłotra o elektryzujących umiejętnościach. Do tego dochodzi spotkanie po latach z dawnym przyjacielem Petera, Harrym Osbornem (bardzo dobry Dane DeHaan), dziedzicem całego Oscorp, odkrywającego powoli sekrety firmy założonej przez swojego ojca.
Każdy z tych wątków (nazwijmy je romansowym, przygodowym i korporacyjnym) ma swoje problemy. Związek Petera z Gwen przypomina sinusoidę – już w poprzedniej części byli ze sobą, żeby potem zerwać, wrócić do siebie, teraz znowu zerwać, żeby znowu zacząć od nowa, może jako przyjaciele, może jako ktoś więcej, wyskakuje jakaś Anglia i znowu rozłąka itd. Dzięki chemii między Andrew Garfieldem, a Emmą Stone oraz ich talentom aktorskim na ekranie wypada to naturalnie i przekonująco, choć wykres mógłby udowodnić pewną mechaniczność tego wątku.
Historia Elektro wydaje się komiksem na ekranie w najgorszym wydaniu. Jamie Foxx jest przerysowany jako gamoniowaty, a zarazem niestabilny emocjonalnie Max, który przeobraża się w niepokonanego przeciwnika Pajączka. Ale przy Paulu Giamattim w roli rosyjskiego przestępcy oraz Martonie Csokasie wcielającego się w dra Kafkę, Foxx sprawia wrażenie aktora trzymającego swoją rolę w ryzach. Ci dwaj dopiero przekraczają granicę między powagą, a śmiesznością, rysując swoje postaci wyjątkowo mocną kreską – pierwszy jako krzykliwy, ale ostatecznie nieporadny szajbus, drugi wyglądający na stereotypowego szalonego doktora z filmów dla dzieci. Gdy na ekranie pojawiają się Elektro i Kafka w jednej scenie film Webba zamienia się w parodię gatunku, choć przyznaję, całkiem zabawną i nieźle zainscenizowaną.
Zresztą na przykładzie wątku przygodowego łatwo wskazać największą wadę nowego Spider-Mana – poszczególne sceny są udane (wypadek Maxa, próba powstrzymania go przez tytułowego bohatera), ale w sąsiedztwie z innymi, bardziej stonowanymi, rażą. Najbardziej to widać na tle wątku romansowego, nieco mniej przy korporacyjnym, gdyż i ten ma swoje huśtawki. Z jednej strony faceci w garniturach tuszujący brzydkie wypadki w swych laboratoriach, z drugiej Harry dowiadujący się o chorobie genetycznej, na którą cierpi (zielona skóra, szpony zamiast palców) oraz tajnych projektach Oscorp. Relacje Osborna z ojcem załatwione są w jednej scenie, za pomocą mocno niezręcznych i topornych dialogów. Natomiast spuścizną tatusia zainteresowani są również członkowie zarządu oraz tajemnicza postać w kapeluszu z finału poprzedniego filmu. Jest i młoda asystentka, która o tajemnicach Oscorp wie więcej niż można przypuszczać, a że ma na imię Felicia, fani komiksu szybko skojarzą, kim się stanie w kolejnych odsłonach. Nadążacie? W końcu niewiadomo, co jest tu najważniejsze, bo wszystko wydaje się prowadzić do czegoś jeszcze większego.
Za dużo tego wszystkiego, nawet na dwu i półgodzinny film! Webb z montażystą, Pietro Scalią, dokonują cudów, aby historia trzymała się kupy, przy jednoczesnym zapewnieniu jej spójności tak formalnej, jak i… mentalnej. Bo „Niesamowity Spider-Man 2” w dużej mierze przypomina swoich bohaterów, zwłaszcza tych negatywnych, prowadzących podwójne życie, z jednej strony normalnych – a przynajmniej tę normalność udających – z drugiej rozchwianych psychicznie i efekciarskich. Wymykają się oni reżyserowi, który balansuje między typowym kinem superbohaterskim, a szaleństwem wziętym z komiksowych kadrów.
Webb nie tylko odcina się od stylu swojego poprzedniego filmu, rezygnując z bardziej przyziemnej wizji przygód Parkera. On sięga bezpośrednio do źródła, stawiając na bogatszą paletę kolorów (pastele za dnia, metaliczne barwy nocą), większą ilość gagów, nawet podczas scen sensacyjnych oraz równoważny stosunek obyczaju z mocno łopatologicznymi dialogami oraz dynamicznego i nie zawsze logicznego kina akcji. Jest to oczywiście uproszczenie, bo nie wszystkie komiksy o Spider-Manie takie właśnie są, lecz proszę nie traktować tego jako zarzutu. W tym przeniesieniu obrazków na taśmę filmową w skali 1:1 jest coś szczerego i godnego podziwu. Tym samym „Niesamowity Spider-Man 2” jest najwierniejszą ekranizacją przygód Człowieka Pająka, jaką widział srebrny ekran – nie boi się popaść w śmieszność przy jednoczesnej wierze w opowiadaną historię. Raimi potrafił lepiej wyważyć proporcje, ale jego filmy nie porywały. Tu jest odwrotnie.
Reżyser Marc Webb musiał być świadomy, jaki film kręci. To, co wydaje się nieudane, jest w rzeczywistości zaplanowanym zabiegiem, hołdem dla komiksowego oryginału. Może się to do końca nie podobać, ale odwaga twórcy nie powinna być oceniana tą samą miarą.