Mów mi Vincent
Vincent (Bill Murray) jest egoistą, mizantropem i cynikiem. Wygodnie mieszka mu się w ciasnym domku. W mieszkaniu ma bajzel, otwierając drzwi, przesuwa nimi leżące na ziemi stare gazety i butelki po piwach. Mieszka sam z kotem. Od czasu do czasu zaprasza do siebie prostytutki. Ma też słabość do alkoholu, jego podstawowym źródłem dochodu jest hazard. Bardzo rzadko udaje mu się wygrać, więc się zapożycza, przez co jego długi regularnie rosną. Nie szczególnie jednak nimi się przejmuje, ponieważ niewiele sam posiada, poza życiem i autem nic nie można mu odebrać. Vincent błogo wegetuje na marginesie marginesów społeczeństwa. Tam odnalazł dla siebie niszę. Nie ma ambicji awansować wyżej, bo na samym dnie umościł sobie względnie wygodne gniazdko. Zaraz jednak ktoś zacznie nim trząść, szturchać go oraz interesować się nim. Vincent będzie musiał w końcu spojrzeć w górę. Wtedy zobaczy, jak nisko upadł.
Przy życiu trzyma go tylko jego żona od dawna przebywająca w domu starców, która powoli go zapomina. Jest już w starszym wieku i choruje na zanik pamięci. Vincent regularnie do niej przychodzi: robi jej pranie, głaszcze po dłoniach i przytula. W międzyczasie uda mu się ukraść kilka opakowań z lekami, by potem je sprzedać podrzędnemu dealerowi. Poznajcie świętego Vincenta.
Do tej świętości właśnie będzie chciał się dogrzebać nowy sąsiad – dwunastoletni Oliver (Jaeden Lieberher), który wraz z matką, zapracowaną i dobroduszną rozwódką Maggie (Melissa McCarthy), wprowadził się do domku obok Vincenta. Maggie samodzielnie wychowuje swojego adoptowanego syna, ale w szpitalu, gdzie pracuje, wymagają od niej nadgodzin. Maggie zostaje więc po nocach w pracy, a Olivera zostawia pod opieką Vincenta. Dla niego to idealny układ, bo do kieszeni zaczynają wpadać mu regularnie dolary za każdą godzinę spędzoną z chłopakiem, który nie jest na dodatek zbyt uciążliwy.
Dla Vincenta Oliver przez większą część filmu jest wyłącznie źródłem dochodu, ale Oliverowi zaczyna coraz bardziej zależeć na swoim opiekunie. Chce w nim widzieć przyjaciela, dziadka, w końcu dostrzega w nim świętego. Oliver konsekwentnie się do niego zbliża, potrafi zaakceptować ogrom jego wad i patologii. Przyswaja sobie jego tryb życia: razem z nim chodzi po klubach, razem z nim zakłada się u bukmacherów. Vincent oduczy go policzkować, pokaże jak wykorzystywać siłę pięści. Oliver chyba jeszcze nigdy w życiu nie miał kumpla, a Vincent w tej roli sprawdza się doskonale. Ich obu dobrze się ogląda, dobrze się ze sobą na ekranie czują.
Mów mi Vincent jest poczciwą komedią familijną. Jej bohaterowie są stereotypowi i oczywście w obalaniu stereotypów ulokowany jest morał filmu Theodora Melfiego. Standard, niestety to kino z tezą. Zrzędliwy mizantrop zacznie zauważać ludzi wokół siebie i będzie mu na nich zależeć, głupia i wyuzdana prostytuka okaże się być wzorem przyzwoitości, a chłopak dowie się, że przez życie nie da się przejść, nie dostając od nikogo po głowie. Vincent w swojej karierze oberwał wielokrotnie i przyzwyczaił się leżeć w rynsztoku. Oliver podaje mu rękę, by się podniósł. Paradoksalnie to młody chłopak spełnia się w roli opiekuna znacznie lepiej niż wyznaczony do tego Vincent.
Mimo wszystko przyjemnie zobaczyć Billa Murraya ogrywającego, z pewnymi drobnymi modyfikacjami, swoje znane filmowe emploi. Jego Vincent ma zmęczone oczy i ciało oraz powolny krok, jest znudzony życiem i niespecjalnie chętny, by się z tego stanu otrząsnąć. To ten sam bohater, którego spotkaliśmy w Broken Flowers, Dniu świstaka, Między słowami czy w Moonrise Kingdom. To jednak nie wtórność kreacji, ale inteligentny pomysł Murraya na swój filmowy wizerunek. Lubię wracać do tej postaci i obserwować, jak zmienia się na przestrzeni lat.
Mów mi Vincent dopisuje kolejny rozdział do życiorysu tej postaci. Poza tym film Melfiego to kino anonimowe, grzeczne i przewidywalne, powtarzające wielokrotnie słyszane przesłanie. Warte przypominania, ale też niestety wyeksploatowane. Nie dziwię się, że St. Vincent trafił do kin w okresie świątecznym. Mimo braku śniegu, choinek i Mikołaja idealnie wpisuje się w sprzedawany przez telewizję nastrój. W przyszłych latach prawdopodobnie trafi na stałe do bożonarodzeniowej ramówki.