Maniac
Slasher, jako podgatunek horroru, już od dawna zjada własny ogon. Za przyczynę takiego stanu rzeczy można uznać samą specyfikę jego konwencji. Jest przecież prosta, przewidywalna i nastawiona na wywoływanie bardzo konkretnych reakcji emocjonalnych. Słowem: slasher to sztampa, której charakter zdążyliśmy zaakceptować, a nawet polubić.
Materiału na tworzenie oryginalnych historii, zawierających w sobie potencjał do zaskoczenia czymś osobliwym, nigdy nie było na tym polu zbyt wiele. Stąd właśnie biorą się obrazy o charakterze autotematycznym, jak „Dom w głębi lasu” czy „Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon”, komentujące zastygłe schematy tego podgatunku. I stąd też moda na remakowanie starych hitów, w której odgrzany kotlet zostaje często podany w nowej, niezwykle apetycznej formie.
Jednym z twórców, który tej modzie ulega, jest Alexandre Aja, odpowiedzialny za pastiszową „Piranię 3D” oraz odświeżenie słynnych „Wzgórz mających oczy”. Kto jak to, ale ten jegomość slasherową konwencję rozumie aż nadto. Tym razem wyprodukował i napisał scenariusz do remaku „Maniaka” z 1980 r., powierzając reżyserię koledze, z którym pracował m.in. przy „Poziomie-2”- Franckowi Khalfoun’owi. Jak tym razem wypadł efekt ich wspólnej pracy? Pierwszorzędnie!
„Maniac” AD 2013 przybliża nam postać Franka (Elijah Wood), młodego, nieco wycofanego właściciela sklepu z manekinami, który na co dzień zajmuje się ich konserwacją. Nocą jednak zamienia się w bezwzględnego mordercę kobiet, lubującego się w skalpowaniu swoich ofiar. Franka ukształtowała dziecięca trauma. Jako dziecko prostytutki dość często miał okazję oglądać matkę w miłosnym zespoleniu. Jak da się zauważyć, mocno poprzewracało mu to w głowie.
Nie grzesząca oryginalnością fabuła stanowi tylko pretekst do ponownego wejścia na terytorium zbrodni. I nie było by w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie sposób, w jaki ekranowe wydarzenia są prezentowane. „Maniac” wyróżnia się bowiem przede wszystkim niecodzienną formą. Morderczą działalność Franka oglądamy z perspektywy pierwszej osoby. Samego głównego bohatera możemy zobaczyć jedynie w lustrzanych odbiciach, lub w sytuacjach ekstazy osiąganej pod wpływem pozbawiania swej ofiary życia. Jesteśmy więc zarówno świadkami zbrodni, jak i ich bezpośrednimi sprawcami. Przez cały film czułem się jak w jakiejś strzelance FPP, z tą różnicą, że kolejne eliminowane przeze mnie ofiary wyglądały niepokojąco prawdziwie. Ten operatorski zabieg, wcześniej zastosowany chociażby w „Motylu i skafandrze” czy „Wkraczając w pustkę”, w tym wypadku daje unikalny efekt autentyzmu w doświadczaniu filmowej makabry. A uwierzcie, jest czego doświadczać!
Zdjęcia to jednak nie jedyny wyróżnik formalny „Maniaca”, istotną bowiem rolę pełni w nim także muzyka. W elektroniczno-syntezatorowych brzmieniach czuć klimat lat ’80 i m.in. w ten sposób film ciekawie koresponduje ze swoim pierwowzorem. W najlepszej – przynajmniej dla mnie – scenie filmu, bardzo ważną funkcję pełni właśnie muzyka. Jedna z ofiar Franka jest przez niego zabijana w rytm lecącego w tle utworu “Goodbye Horses” zespołu Q Lazzarus. Nadaje to prezentowanym obrazom niezwykle perwersyjnego wydźwięku, odpowiednio dopasowanego do charakteru całości filmu.
Słowo o głównym aktorze. Elijah Wood kojarzony jest z postaciami jednoznacznie pozytywnymi. Przysłużyła się do tego jego młodzieńcza aparycja oraz charakter ról w jakich dotychczas występował. Jednak za sprawą występu w „Sin City” w 2005 r., czyli tuż po trylogii „Władcy pierścieni”, zanotował ciekawą przemianę wizerunkową. Przemianę, która wypadła na tyle intrygująco, że z pewnością stanowiła główną przepustkę do angażu w remaku „Maniaka”. Frank w jego wykonaniu jest jednostką z pozoru emanującą spokojem, jednak wewnętrznie zniszczoną i uzależnioną od morderczych żądz. Jest wilkiem w owczej skórze; bezwzględnym i perwersyjnym psychopatą ukrywającym się w ciele nie rzucającego się w oczy szaraka. Osoba Elijaha Wood’a stanowi więc najlepszy przykład na to, że nie tylko aktorzy o „gniewnym” wyrazie twarzy nadają się do wiarygodnego wcielenia w rolę seryjnego mordercy.
Warto także zwrócić uwagę na niebagatelne znaczenie głównych przedmiotów pracy protagonisty – manekinów. Przyjmuje się, iż są one symbolem odczłowieczenia oraz bezduszności. I ten motyw znajduje swoje ciekawe zastosowanie w filmie. W odniesieniu do jego treści, można uznać, że manekin pełni rolę metafory procesu jakiemu ulega główny bohater – procesu postępującego zepsucia i degradacji. Ja przynajmniej nie miałem co do tego wątpliwości, szczególnie po obejrzeniu nader sugestywnego finału.
„Maniac” nie jest zwykłym slasherem. Wyróżnia go osobliwa forma, pozwalająca widzowi przeżywać ekranową brutalność z rzadkiej jak dotąd perspektywy. Co prawda, w dużej mierze oparty jest na scenariuszowych schematach, jednak za sprawą magnetyzującego klimatu, nie sposób przejść obok niego obojętnie. Alexandre Aja – bo to on będzie postrzegany jako ojciec sukcesu “Maniaca” – wyrasta nam na czołowego dekonstruktora horroru, twórczo przetwarzającego gatunkowe wzorce. Oby tak dalej!