LOVE. Ejakulatem w samo oko
Był taki “ładny” film rok temu, nie wyświetlano go w Cannes, nie organizowano dla niego pokazów specjalnych w zadymionych piwnicach, a twarzy reżysera nie pokazywano na stronach wszystkich magazynów z recenzjami. To były “Wojownicze Żółwie Ninja”, dzieło mówiące o życiu i ludziach (żółwiach także) więcej niż “Love” Gaspara Noe.
Byłem zły na ten film, zastanawiając się jednocześnie, czy aby nie tańczę tak, jak Noe sobie tego życzy – ciągle o nim myślę.
Przepraszam, że już tym jednym zdaniem stawiam sprawę jasno – “Love” jest męczący, lecz transgresywny, nie dziwi mnie owe buczenie na pokazie we Francji, ale pewnie gdybym siedział obok buczących, nie przyłączyłbym się, bo to buractwo tak buczeć, bo rzeczywiście skłania do refleksji. Dalsza część recenzji będzie ową refleksją na temat istoty powstawania takich obrazów, czyli czemu, po co, dla kogo. Ja swoją tezę mam, dlatego w bardzo nietypowy sposób już teraz zapraszam Państwa do dyskusji w komentarzach. Recenzujemy, owszem, ale bardzo potrzebuję pomocy po traumie, jaką był seans “Love”. Nie wywołało ją mocarne sekszenie się na ekranie, które płynnie przechodzi od aktów wręcz zwierzęcych do tego, co nazywa się “pornografią artystyczną”. “Love” gwałci bowiem czymś mniej dosłownym niż sceną z penisem skierowanym w stronę widza albo wślizgnięciem się kamerą w waginę. Beszta czymś, co zaraziło kino jakiś czas temu – wolnością na pokaz. Skłania do refleksji, ale nie jest przyjemnością. To duży grzech, jak na film o pożądaniu i tęsknocie i toksycznej miłości.
Murphy, amerykański student filmówki mieszkający w Paryżu, chce tworzyć ruchome obrazy z potu, krwi i spermy, mówi to do kamery dwa razy, ale niezbyt mu wychodzi ta twórcza manifestacja, bo “prawo Murphy’ego” wiecznie sprowadza go na ziemię. Na wypadek, gdyby widz nie załapał, wytłuszczono owe prawo na cały ekran. Mężczyzna trwoni siły witalne w czasie orgii seksualnych, trójkątów oraz zdradzania miłości swojego życia z byle kawałkiem ciała. Lubi też zapuścić sobie czasami jakiegoś procha na nosek oraz oral. Całość miłosnej relacji opiera się więc na podobnym trzonie, co piekło egzystencji w “Enter the Void” (do którego Noe kilkakrotnie nawiązuje). Murphy snuje się po swoim mieszkaniu i płacze, krzyczy, dzwoni, tęskni. Można biedaka zrozumieć, a szczególnie tęsknotę za utraconą miłością, ale trudno się przywiązać do czegokolwiek, co spędza mu sen z powiek. Elektra (tutaj też wyłożono tropy mitologiczne, choć w nieco ironiczny sposób, więc nie piecze) wydawała się kobietą idealną dla dekadenckiego reżysera, ale jak to w życiu – coś nie wyszło, a rozerwana na strzępy narracja stara się ukazać bezsens “miłości”.
Prawda powinna wytrysnąć (sic!) ze scen przedstawiających schyłek owej miłości, kiedy sceny seksu, oczywiście w duchu estetyki reżysera przefiltrowane czerwienią, robiłyby za otrzeźwiający plaskacz w twarz w tej dwugodzinnej zadumie. Tak się jednak nie dzieje.
Jeśli razi nas seks na ekranie, paradoksalnie powinniśmy być najlepszymi odbiorcami, bowiem granice zostały tak przesunięte, że jedynie pruderyjny płaszczyk jest w stanie obnażyć dzieło z niedociągnięć. A jest ich wiele. Aktorstwo – tutaj nie dziwi brak charakteru, ponieważ mamy do czynienia z debiutantami, wszakże niewielu aktorów z “nazwiskiem” zgodziłoby się na tak odważne fikumiku przed kamerą. Nie byłoby problemu, gdy nie ten fałsz – zapala się lampka kontrolna, gdy postacie zażywają narkotyki, prawią komunały o sztuce, obiecują sobie miłość na wieki albo po prostu – rozmawiają o marzeniach.
Trudno pozbyć się wrażenia, że reżyser nieświadomie osiągnął to, czego twórcy taniego porno nie są w stanie przeskoczyć – dobrze to wszystko wygląda, gdy bohaterowie się bzykają, gorzej, gdy otwierają buzię w jakimkolwiek innym celu niż jęki i wzdychanie.
Bardzo zresztą zamglona jest teza filmu, gdy kamera ma swoje demoniczne odjazdy i za rączkę sprowadza nas do dziewiątego kręgu dantejskiego, gdzie każdy spółkuje z każdym. Robi się wtedy tak czerwono, tak złośliwie i męcząco, że Gaspar Noe zamienia się w Krzysztofa Zanussiego groźnie kiwającego paluszkiem – nie idź tam, widzu, bo stracisz wszystko co kochasz. Nie warto sprzedawać duszy za kilka ejakulacji i smak nowości. Nadmiar przyjemności szkodzi. To jest ta teza? Nadmiar przyjemności upośledza. Naprawdę?
To zostaje w głowie po męczącym, przydługim seansie. Nie sposób więc nie porównać “Love” do “Nimfomanki” Von Triera, która dopiero w drugiej części wali nas refleksją na temat nas samych niczym łopatą. Tutaj jest jeszcze mniej subtelnie. W pewnym momencie przekroczenie granicy zaprowadza nas do zabawnej w zamierzeniu sceny seksu z transwersem i o dziwo w tym momencie kamera staje się wstydliwsza niż lekcja katechezy w gimnazjum.
https://www.youtube.com/watch?v=zS6PCW2wxqw
Byłem zły na ten film, zastanawiając się jednocześnie, czy aby nie tańczę tak, jak Noe mi zagra – ciągle o nim myślę. Rzeczywiście, facet ma dobre oko, zapamiętam kilka scen, a muzyka ładnie się tuli do taśmy. Pamiętam z seansu najbardziej czerwień, pamiętam też piękne, naturalne ciało Aomi Muyock, pamiętam pretensjonalną refleksję na temat sztuki, sprawnie nakręcony trójkąt i rozmowy o narkotykach – kokaina robi to i to, opium jest super do bzykania.
Gdzieś pomiędzy ładnymi kadrami i wycelowanymi w widza penisami w 3D znajduje się brak czułości wobec naszych niedoskonałości albo chociaż naszego zła, albo oka naszego. Czegokolwiek naszego. Pozostaje uczucie, że film ma jedną, jedyną funkcję – aby się o nim mówiło. A ja nie znoszę kina, które nie lubi ludzi, nie lubi kina i – last but not least – nie lubi właśnie zła, bo to jest dopiero prawdziwa pustka.