Labor Day
Jason Reitman to wciąż młody reżyser, który pomimo zaledwie czterech filmów na koncie zdążył wyrobić sobie markę. Jego komedia „Dziękujemy za palenie” to jeden z ciekawszych debiutów ostatnich lat. Mamy w niej do czynienia z odważną, celną satyrą. Trudny temat (techniki manipulacji wykorzystywane przez PR-owców firm tytoniowych) został przez Reitmana przedstawiony nieszablonowo – popisał się w tym filmie nie tylko inteligencją i wyczuciem, ale też zmysłem komediowym. Sceny, w których przedstawiciele różnych przemysłów (tytoniowy, alkoholowy, zbrojeniowy) kłócą się o to, który z nich zabija więcej ludzi, zamiast przerażać, po prostu bawią do łez. „Dziękujemy za palenie” to świetny, nieco gorzki komediodramat pokazujący, że reżyser ten potrafi nie tylko opowiadać ciekawe historie, ale też świadomie posługiwać się swoim warsztatem.
Jego kolejne filmy tylko tę tezę potwierdziły – „Juno”, „W chmurach” oraz „Kobieta na skraju dojrzałości” to przedłużenie tego, co Reitman pokazał w swoim debiucie. Trudne tematy połączone z humorem, ironią, szczyptą cynizmu i celnymi obserwacjami współczesnego społeczeństwa… – wydawało się, że Kanadyjczyk po prostu nie mógłby zepsuć takiej mieszanki. Mimo krótkiej kariery w oczach wielu widzów został specem od tego typu historii. Produkcje te zdobywały zresztą uznanie także i wśród gremiów przyznających wszelkie branżowe nagrody – sam Reitman ma na koncie już sporo wyróżnień, w tym cztery nominacje do Oscara.
Wszystko to sprawia, że na kolejne filmy tego reżysera miłośnicy kina czekają z dużym zainteresowaniem. Gdy do sieci trafiły pierwsze wzmianki o jego najnowszym projekcie, ciekawość przerodziła się jednak w zdziwienie. Reitman postanowił wziąć się za adaptację powieści Joyce Maynard, „Labor Day” – rozgrywającej się w latach osiemdziesiątych historii samotnej matki i jej syna ukrywających więziennego zbiega. W Polsce książka została wydana pod tytułem „Długi wrześniowy weekend” i opisywana jest słowami „o miłości i dorastaniu”. Jej narratorem jest 13-letni chłopiec, który w ciągu kilku dni zmuszony jest przejść przyspieszony kurs dojrzewania… Z której strony by nie patrzeć, nie wpisuje się to w dotychczasową twórczość reżysera ani trochę. Jednak czemu miałoby to od razu oznaczać coś złego? Gdy zaś okazało się, że główne role w filmie zagrają Kate Winslet i Josh Brolin, wszyscy fani Reitmana zaczęli zacierać ręce. Można śmiało powiedzieć, że „Labor Day” był jednym z bardziej oczekiwanych tytułów tego roku (między innymi na łamach KMF zaliczyliśmy go do najważniejszych premier A.D. 2014).
Dlaczego piszę o tym zainteresowaniu w czasie przeszłym? O filmie jest dzisiaj cichutko. W Polsce do tej pory nie został wprowadzony do kin i prawdopodobnie już się tego nie doczekamy. O wydaniu na DVD również nic nie wiadomo. W wielu innych krajach nie jest zresztą lepiej – po niezbyt udanych pokazach festiwalowych zrezygnowano ze światowej premiery pod koniec zeszłego roku, wraz z największymi oscarowymi faworytami. Film pojawił się w szerokiej dystrybucji w USA dopiero 31 stycznia, przynosząc od tego czasu niewiele ponad 13 milionów dolarów zysku. Pokazywano go na razie w jedynie sześciu europejskich krajach. Wśród recenzji przeważają zaś negatywne – niektórzy krytycy wprost mówią o pierwszej klapie Reitmana, zastanawiają się co mu przyszło do głowy i porównują film do ckliwych romansideł w stylu Harlequina. Czy rzeczywiście jest aż tak źle?
Przede wszystkim, wydaje mi się, że gdyby obraz ten nakręcił reżyser anonimowy lub niekojarzony z konkretnym stylem, „Labor Day” zbierałby dużo lepsze opinie. Nie jest to film bezbłędny, ale w porównaniu z innymi dramatami obyczajowymi ostatnich lat wypada co najmniej nieźle. Rozpatrywany w kategorii najnowszego dzieła Jasona Reitmana napotyka jednak na barierę nie do pokonania. W filmie właściwie w ogóle nie widać ręki tego reżysera. Nie chodzi tylko o sam temat, zupełnie inny od tego, co prezentował nam wcześniej. „Labor Day” od swoich poprzedników różni się też stylem opowiadania – tak jak we wcześniejszych filmach duże znaczenie miały cięte, starannie rozpisane dialogi, tak tutaj historia przekazywana jest nam niemalże w milczeniu. Powiedziałbym nawet, że od fabuły ważniejsza jest atmosfera, klimat, emocje ujawniające się gdzieś między wierszami. Reitman opowiada w tym filmie obrazami – chyba po raz pierwszy tak istotną rolę odgrywają u niego zdjęcia i muzyka.
„Labor Day” oglądany z klapkami na oczach jako najnowszy tytuł w filmografii tego reżysera, nigdy nie spełni oczekiwań widza. To coś zupełnie innego niż choćby „Juno” – między tymi filmami nie ma żadnego punktu zaczepienia poza nazwiskiem ich twórcy. Co ciekawe, sam Reitman ze szczerym zdziwieniem reaguje na tego typu komentarze. „To przecież nie jest tak, że mam konkretny styl. Moim zdaniem nie jestem reżyserem komedii, ale raczej opowiadaczem historii. A historia przedstawiona w powieści Maynard po prostu mnie zafascynowała” – mówił w jednym z wywiadów. Scenariusz „Labor Day” napisał zresztą już kilka lat temu i to ten film miał być jego kolejnym projektem po „W chmurach” z 2009 roku. Kate Winslet, która zgodziła się zagrać główną rolę, miała wtedy jednak inne zobowiązania. Czekając na aktorkę Reitman nakręcił „Kobietę na skraju dojrzałości” – kto wie, może ten jeden tytuł mniej sprawiłby, że jego pozycja jako autora współczesnych komediodramatów nie byłaby aż tak utwierdzona, a „Labor Day” spotkałby się z cieplejszym przyjęciem. Film ten nie jest bowiem tak zły, jak o nim mówią.
Po pierwsze, żylibyśmy we wspaniałym świecie, gdyby sprzedawane po kilka złotych w kioskach Harlequiny prezentowały poziom tego filmu. Romansowi, który wywiązuje się między matką chłopca a zbiegiem, daleko do prostych rozwiązań. Owszem, wszystko dzieje się dość szybko, uczucia są silne, a dotyczą ludzi, których teoretycznie nie powinno nic łączyć. Ostatecznie wystarczy jeden długi weekend, aby między głównymi bohaterami pojawiła się miłość – jednak nie o nią w gruncie rzeczy tutaj chodzi.
Scena największej bliskości, jaką można zaobserwować w filmie, rozgrywa się w kuchni, podczas pieczenia ciasta. Długa, sensualna sekwencja przypomina nawet miejscami słynne lepienie garnka z „Uwierz w ducha”, ale uczestniczą w niej trzy osoby – nie tylko grana przez Winslet Adele i uciekinier, ale również 13-letni Henry. Dla mnie „Labor Day” to przede wszystkim film o tym, jak bardzo oni wszyscy okazują się siebie potrzebować, pomimo zdecydowanie wyjątkowych okoliczności ich spotkania. Mowa tu o nagłej zmianie, która pojawia się w spokojnym, zrytualizowanym życiu, o tym, jak wypełnia ona nasze luki, tęsknoty i uśpione pragnienia. Grany przez Brolina zbieg nie jest jedynie katalizatorem tych zmian, ale ich aktywnym uczestnikiem. Cała trójka w jakiś sposób na siebie oddziałuje i każdy podczas tych kilku dni w jakiś sposób dojrzewa.
Najbardziej dotyczy to oczywiście Henry’ego, z którego to perspektywy oglądamy całą historię – nie jest on już małym chłopcem, ale mężczyzną też jeszcze nie. Wcielający się w tę rolę Gattlin Griffith to prawdziwy talent, który większość emocji potrafi przekazać samymi oczami. Jego relacja z matką, świadcząca o niezwykłej dojrzałości i wrażliwości chłopaka, należy do najciekawszych wątków tej produkcji. „Labor Day” to w dużej mierze film o dorastaniu, a dobrze oddana atmosfera małego amerykańskiego miasteczka jest dla takiej opowieści wprost idealna.
Co więc nie zagrało? Wydaje się, że Reitmanowi zabrakło konsekwencji. Jego film zbyt często zmienia swój klimat, a mówiąc konkretniej – przynależność gatunkową. Zaczyna się sielską, rodzinną opowieścią z prowincji, by po zaledwie kilku minutach przybrać kształt thrillera ze skazanym za morderstwo uciekinierem w roli głównej. Potem mamy trochę dramatu psychologicznego w stylu Polańskiego przechodzącego w nieśmiały erotyk, a następnie romantyczną obyczajówkę. Gdy do filmu wkrada się szczypta ironii oraz humoru i już wydaje się, że Reitman będzie zmierzał w swoim ulubionym kierunku, dostajemy szybką ripostę – to tak naprawdę melodramat o dwóch zagubionych duszach i historia w stylu coming-of-age w jednym. Dodając do tego postać pojawiającej się znikąd, zblazowanej nastolatki, która robi Henry’emu małe pranie mózgu i mocno komplikuje sytuację, jest tego po prostu za dużo. Wątek tej irytującej blondyneczki naprawdę wygląda jak wzięty z zupełnie innej bajki.
Nie przekonuje też do końca postać uciekającego z więzienia Franka. Choć Brolin daje z siebie wszystko, ostatecznie trudno uwierzyć w jego bohatera – jest zbyt jednowymiarowy. To tak naprawdę anioł w ciele skazańca, który nie tylko odmieni życie napotkanych osób, ale też zrobi im obiad, umyje podłogę, naprawi wóz i nauczy piec ciasto. Jego przeszłość, pokazywana w krótkich, przedziwnie wmontowanych w całość retrospekcjach, na początku intryguje. Wydaje się, że kryje się za nią coś więcej, że istnieje ciekawe wytłumaczenie dla tego, co oglądamy na ekranie. Gdy znamy już całą historię, okazuje się jednak, że niczego takiego tam nie ma. Frank to po prostu wielkoduszny facet, który miał w życiu pecha.
Jaki z tego wszystkiego płynie wniosek? „Labor Day” mógł być ciekawym, nieszablonowym, pięknie nakręconym melodramatem. Reitman zbyt często jednak odchodzi od tej stylistyki, lawirując pomiędzy różnymi emocjami i stylami opowiadania historii. Czyżby podświadomie wiedział, że widzowie nie wybraliby się do kin na taki twór jak melodramat twórcy „Juno”? Ostatecznie film jest bardzo nierówny – to jego główna wada. Przez niekonsekwentną reżyserię, wzruszające wątki łatwo zmieniają się w ckliwe, a nastrojowe sceny przechodzą w kicz.
Odwołując się do istotnego dla fabuły ciasta, „Labor Day” to taki wypiek z zakalcem. Da się zjeść, niektóre jego kęsy smakują nawet bardzo dobrze, ale wyjmując ciasto z piekarnika i czując jego zapach liczyliśmy na coś więcej. Nowy film Reitmana to wciąż kawałek niezłego kina, choć ma się wrażenie, że potencjał drzemiący w scenariuszu oraz osobie reżysera był dużo większy. Jest w tym filmie jednak coś, z czego więcej wyciągnąć się po prostu nie dało. Mowa tu o roli Adele. Winslet po raz kolejny w swojej karierze przechodzi samą siebie, potrzebując do pełnego scharakteryzowania bohaterki zaledwie kilku krótkich scen. To trudna rola – wyciszona, odgrywana spojrzeniem i prostymi, małymi gestami. Adele to taka postać, która już właściwie nie żyje, a jedynie egzystuje. Zmaga się z depresją, rzadko opuszcza dom, pozwalając się przygniatać swoim traumom. Dopiero spotkanie z Frankiem ją odmienia. Teoretycznie wydawać by się mogło, że taka metamorfoza na ekranie nie może skończyć się dobrze. A jednak, Winslet nie pokazuje nam w niej ani cienia fałszu. To kolejna wybitna rola tej aktorki, na miarę choćby tych z „Drogi do szczęścia” czy „Małych dzieci”. Szkoda, że tak mało widzów będzie miało się okazję o tym przekonać.
PS: Za Winslet ocena o jeden punkt w górę.