KOT BOB I JA. Świat potrzebuje takich bajek
Tytuł Kot Bob i ja od razu kojarzy się z ciepłym, familijnym kinem. Nie jest to jednak dobry trop. Film porusza takie kwestie jak uzależnienie od heroiny, bezdomność, śmierć po przedawkowaniu. Zdecydowanie nie mamy do czynienia z czymś, co mogłyby oglądać całe rodziny. Mimo tego po zakończeniu seansu widza powinna wprost rozpierać pozytywna energia. To świetnie nakręcony, niebanalny feel-good movie.
Ta historia wydarzyła się naprawdę, a to, co oglądamy na ekranie, tylko w nieznacznym stopniu zostało podrasowane na potrzeby filmu. Kot Bob i ja opowiada o Jamesie Bowenie, około trzydziestolatku, który mieszka na ulicy. Poznajemy go, kiedy po raz kolejny objęty zostaje programem odwykowym. Dzięki uporowi swojej kuratorki, otrzymuje mieszkanie socjalne. Wtedy, tuż po wprowadzeniu się, odwiedza go pewien niepozorny rudy kocur…
Tak to się zaczyna. Bob, nazwany na cześć bohatera Miasteczka Twin Peaks, zadomowił się u Bowena, a następnie pomógł mu wyjść na prostą. Dość powiedzieć, że mężczyzna jest dziś bestsellerowym autorem książek, od kilku lat nie bierze narkotyków, ma własne mieszkanie. W Wielkiej Brytanii razem z Bobem uchodzą za celebrytów. Jak do tego doszło? Tego już zdradzać nie będę, aby nie zabierać wam przyjemności z oglądania. Uwierzcie jednak – ta fabuła nie jest wcale taka głupia, na jaką w pierwszej chwili może wyglądać.
Produkcja ta nie jest typową pozycją w dorobku Rogera Spottiswoode’a – reżysera Air America czy bondowskiego Jutro nie umiera nigdy. Zamiast akcji dostaniemy spokojny, w gruncie rzeczy bardzo realistyczny film o człowieku, który próbuje podnieść się z dna. Przyznaję, przed seansem czytałem biograficzną książkę Bowena, która nie jest może literaturą wysokich lotów, ale ujmuje swoją szczerością i pewną bezpretensjonalnością w przedstawianiu tej, bądź co bądź, wyjątkowej historii. Film, mimo kilku zmian względem pierwowzoru, wywołuje podobne odczucia – choć oglądamy opowieść o tym, jak kot-przybłęda zmienia o sto osiemdziesiąt stopni życie bezdomnego narkomana, ani na chwilę nie wątpimy w jej wiarygodność.
Duża w tym zasługa aktorów. Świetny jest przede wszystkim wcielający się w główną rolę Luke Treadaway. Jego postać miała oczywiście wzbudzać współczucie, widz powinien mu kibicować i darzyć go sympatią. Aktor nie zapomina jednak, że wciela się w heroinistę, który znalazł się na ulicy w dużej mierze na własne życzenie – nasza życzliwość względem mężczyzny nie jest bezwarunkowa. Musi sobie na nią zasłużyć i tak właśnie się dzieje. Im dłużej trwa film, tym bardziej chcemy, aby ta historia miała szczęśliwe zakończenie. Przecież w dzisiejszych, niespokojnych czasach, kiedy bombardowani jesteśmy niemal jedynie wiadomościami złymi lub bardzo złymi, takie happy-endy są nam niezwykle potrzebne. Kot Bob i ja to tak naprawdę współczesna bajka, tyle że realna, taka, która naprawdę wydarzyła się gdzieś w okolicach londyńskiej stacji metra Angel. Mieszkańcy stolicy Wielkiej Brytanii znają Bowena i jego kota, widywali ich wielokrotnie, kiedy razem grali na ulicy lub sprzedawali tygodnik “The Big Issue” (czasopismo dystrybuowane przez bezdomnych). Teraz przechodnie oglądają tę nierozłączną dwójkę na plakatach, okładkach książek, w telewizji, a nawet kinie. Jeśli taka historia nie przywraca nadziei, to chyba nie ma już dla nas ratunku.
Nie jestem miłośnikiem kotów, od zawsze należałem do tych, którzy z czworonogów zdecydowanie wolą psy, ale ten kocur, Bob, wcielający się w filmie w samego siebie, jest naprawdę wyjątkowy. Niektóre zwierzęta po prostu mają charyzmę i to właśnie taki przypadek. W ogóle nie dziwi mnie, że ten dachowiec wzbudzał zainteresowanie londyńczyków. Wystarczy tak naprawdę na niego spojrzeć, a już jest się oczarowanym. Niestety, czasem twórcy za bardzo chcieli uwydatnić tę postać, i to w sumie największy mankament filmu. Całość jest subtelna i oszczędna, typowa dla brytyjskiego kina odwołującego się do tematyki społecznej, ale niektóre sceny po prostu gryzą się z tą stylistyką. Razi choćby motyw odwiedzin Bowena u ojca, kiedy dostajemy sekwencję niczym z Garfielda. Obraz, mimo tematyki, został zrealizowany w stosunkowo lekki sposób i takie sceny, niczym ze slapstickowej komedii, były zupełnie niepotrzebne. Jest ich mało i łatwo przymknąć na nie oko, ale gdyby nie one, mielibyśmy do czynienia z niemal idealnym feel-good movie.
Dlaczego idealnym? Bo takim, który nie idzie po linii najmniejszego oporu. Łatwo można było zrobić z tego niemal magiczną opowieść, w której dzięki tytułowemu kotu problemy rozwiązują się jak za pomocą czarodziejskiej różdżki. Tak jednak nie jest. Kiedy na przykład oglądamy, jak Bowen po zejściu z metadonu walczy w swoim mieszkaniu ze skutkami odstawienia, Bob po prostu przy nim jest – obserwuje, czeka, aż jego pan znowu będzie sobą. Nie ma między nimi wymiany porozumiewawczych spojrzeń, nie jest tak, że główny bohater chce wyjść z domu po działkę, ale kot zastępuje mu drogę, i tak dalej. To naprawdę realistyczna historia, która ma w sobie ogromne ciepło, ale po seansie nie czujemy się ani zmanipulowani, ani przesłodzeni wylewającą się z ekranu słodyczą.
Nigdy nie pomyślałbym, że popłaczę się na filmie o tytule Kot Bob i ja – a jednak pod koniec popłynęło mi kilka łez. Jestem facetem, trochę już w swoim życiu przeżyłem, i nie wzruszam się byle czym. Niech to będzie więc rekomendacją. Skoro przyznaję się publicznie do tych łez, to znaczy, że naprawdę zależy mi, abyście dali temu filmowi szansę. Tylko nie wyjdźcie z kina zbyt szybko! Retrospektywna scena z głównym bohaterem śpiewającym na ulicy świetną, symboliczną piosenkę Satellite Moments, przy wsparciu londyńskich gapiów, to idealne podsumowanie tej produkcji. Po opuszczeniu sali kinowej aż chce się podać tę dobrą energię dalej.
korekta: Kornelia Farynowska