Kingsman: Tajne służby
Aby zobrazować sytuację, w jakiej znalazł się główny bohater, jego przyszły mentor przytacza mu tytuły filmów, które mógł widzieć. Nie kojarzy, wydawać by się mogło, popularniejszych Nieoczekiwanej zmiany miejsc, ani Pretty Woman, za to musical z lat 60-tych My Fair Lady zna doskonale. Jest to również perspektywa reżysera Kingsman: Tajnych służb, Matthew Vaughna, który swoim najnowszym obrazem składa hołd szpiegowskiemu kinu z tamtej dekady, bardziej temu spod znaku Bonda, niż Le Carre’a. Eleganccy agenci? Są. Zabójcze gadżety? Również. Niedorzeczna intryga? A jakże. Dorzucić do tego fantazję typową dla przygód Johna Steeda oraz okulary Harry’ego Palmera, a będzie oczywistym, jak bardzo Kingsman zanurzony jest w świecie filmowego brytyjskiego wywiadu, działającego w wielkiej tajemnicy przed społeczeństwem. To wszystko jednak jeszcze bardziej przerysowane niż w Bondach, wręcz na granicy parodii.
Eggsy (praktycznie debiutujący, bardzo dobry Taron Egerton) to uliczny rozrabiaka o złotym sercu i z zasadami, ale niekoniecznie idealny kandydat na szpiega. Zwłaszcza takiego, który równie dobrze będzie posługiwał się bronią, jak i wyglądał w garniturze szytym na miarę. Takim oto dżentelmenem jest Harry Hart (Colin Firth, natchniony wybór na bohatera kina akcji), agent tytułowej organizacji, widzący w Eggsym materiał na członka Kingsman. Swego czasu ojciec chłopaka uratował mu życie, poświęcając swoje własne, nic więc dziwnego, że Hart poczuwa się do obowiązku, aby pomóc mającemu kłopoty z prawem młodzieńcowi. Zwłaszcza, że może się on okazać czarnym koniem agencji, gdy na ich drodze pojawi się Valentine (bardziej śmieszny niż groźny Samuel L. Jackson), złowrogi geniusz elektroniki, szykujący się do ludobójstwa na masową skalę.
Kingsman to druga po Kick-Ass ekranizacja komiksu Marka Millara, którą wyreżyserował Vaughn. W obu przypadkach głównym bohaterem jest młody chłopak, który z dnia na dzień staje się pogromcą zła. Kostium superbohatera został zamieniony na elegancki garnitur, ale cała reszta wydaje się bardzo podobna do wcześniejszego tytułu. Odbiera to nieco zabawy widzowi, który może dostrzec kopię nie tylko w ogólnym zarysie fabuły, ale i w pojedynczych scenach i rozwiązaniach. Czy to świadczy o wtórności i lenistwie autorów, czy też o pewnej utartej konwencji, wspólnej zarówno dla kina superbohaterskiego, jak i szpiegowskiego? Pewnie jedno i drugie, co jednak plasuje Kingsman niżej od Kick-Ass.
Mimo to nowy film Vaughna potrafi się wybronić. Duża w tym zasługa umiejscowienia akcji w Anglii, jak już wspomniałem, kolebce filmowego szpiegostwa. Na szczęście nie mamy do czynienia ze stylizacją na takie kino, jak to miało miejsce w przypadku niedawnego niewypału, jakim był Bezwstydny Mortdecai, inny celuloidowy powrót do lat 60-tych. W Kingsman świat Eggsy’ego jest całkiem realistyczny, brudny i nieciekawy. Współczesna, nieprzyjazna ulica świetnie kontrastuje ze światem krawca, za jakiego podaje się Hart. Tradycja łączy się tu z postępem – ubiór klasyczny, maniery nienaganne, ale broń i wyposażenie jak ze starych, zahaczających o fantastykę, Bondów). Dodatkowo za ich pseudonimy służą imiona rycerzy Okrągłego Stołu z Arturem na czele, oraz Merlinem, pełniącym tutaj funkcję nauczyciela, zaś wszyscy kandydaci – oczywiście poza głównym bohaterem – najwyraźniej wzięli się z Yale lub Cambridge. Ten system kastowy nieco już nuży Harta, który świetnie czuje się w swojej skórze, ale dostrzega potrzebę wprowadzenia kogoś nieokrzesanego i nieprzewidywalnego w szeregi Kingsman.
Ale równowaga zostaje również zachwiana wraz z pojawieniem się sepleniącego Valentine’a, chcącego rozwiązać problem przeludnienia na świecie w szalony i bardzo krwawy sposób. I tutaj właśnie ujawnia się to, co w Vaughnie jest najlepsze. Wraz z wejściem w życie planu czarnego charakteru film wydaje się pławić w zalewie kinetycznych scen akcji oraz pokręconego humoru (jedno i drugie wyraża się najlepiej w postaci Gazelle, pracującej dla Valentine’a zabójczyni ze stalowymi protezami nóg, którymi kroi i tnie swoich przeciwników), jednocześnie nie tracąc z oczu kompasu moralnego, w innych komediach sensacyjnych zepchniętego na plan dalszy. Kara spotyka wszystkich niegodziwców, ale także pozytywnych bohaterów, którzy choć na chwilę poddali się urokowi złego.
Jest w filmie scena, najbardziej absurdalna sekwencja akcji w całej opowieści, po której przychodzi moment bolesnego opamiętania dla jednego z bohaterów. Z jego ręki zginęła masa ludzi – efekt działania zabawek szalonego przestępcy – w sposób wyjątkowo brutalny i niehonorowy (ofiary nie miały broni, choć trudno je nazwać niewinnymi). Podejrzewam, że ten moment może wywołać sprzeciw u niejednego widza, ale nikt nie powinien mieć wątpliwości – aby równowaga została przywrócona, obie strony muszą ponieść koszty, a za każde, nawet nieświadome zło, należy zapłacić.
Kingsman: Tajne służby to przede wszystkim pierwszorzędna rozrywka, zabawna, ekscytująca i świetnie zrealizowana, w której talent Vaughna do grania ze schematami, a często wykorzystywania ich w celu pokazania czegoś niespotykanego sprawdza się doskonale. Głowy wybuchają jak serpentyny, ludzie szaleją niczym dzikusy, a szpiedzy, choć przecież dżentelmeni, po zakończeniu zadania spieszą, aby zaliczyć pierwszą lepszą. No i Firth w swojej pierwszej „akcyjnej” roli w karierze. Nikt nie powie, że się marnuje.
korekta: Kornelia Farynowska