Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz
Kapitan Ameryka – przyozdobiony w amerykańską flagę wojownik o prawdę, sprawiedliwość oraz amerykański styl życia – został wyciągnięty z lodu po prawie 70 latach. Żywy relikt. W widowiskowych „Avengers” został członkiem kolorowego kolektywu, a jego postać zdefiniowano praktycznie w całości poprzez kontakty z innymi herosami. Nie było czasu żeby pokazać, co siedzi w głowie wiekowego hibernatusa. Kolejna część jego solowych przygód, pod batutą braci Russo, wrzuca poczciwego żołnierza w szpiegowski kocioł, gdzie wszystkie organizacje działające w cieniu – tak dobre jak i złe – starają się ustanowić nowy porządek świata.
Steve Rogers powoli synchronizuje się z XXI wiekiem, pracując dla agencji S.H.I.EL.D. Trudno o lepszego superszpiega: naszpikowany magicznym serum idealny Amerykanin, tłucze terrorystyczne facjaty z brutalną precyzją. Pewnego dnia jednak militarny domek z kart zaczyna się sypać. Globalny szeryf Nick Fury zostaje posądzony o zdradę, a Steve – będący jego bliskim współpracownikiem – razem z Black Widow oraz niejakim Samem Wilsonem, muszą umknąć zdeprawowanej agencji i wyplewić niszczące ją od wewnątrz chwasty. Zadanie nie będzie łatwe ponieważ, oprócz armii perfekcyjnie wyszkolonych zabijaków, za bohaterami rusza także Zimowy żołnierz – miejska legenda w świecie szpiegów, który odpowiedzialny jest za eliminację niewygodnych dla sfery rządzącej osób na przestrzeni kilku dekad. Kto stoi za korupcją w S.H.I.EL.D. i dlaczego długowłosy najemnik nie jest tak do końca obcy Rogersowi?
Posadzenie braci Russo na stołkach reżyserskich wydawało się być absurdalnym posunięciem włodarzy Marvel Studios. Znani wcześniej jedynie z przeciętnych, niezobowiązujących komedyjek oraz kreacji kilkunastu odcinków „Bogatych bankrutów”, nie mieli żadnego doświadczenia w kinie akcji. Wywiązali się jednak ze swojego zadania zadziwiająco dobrze.
Obraz diametralnie różni się od swojego poprzednika – dieselpunkowa przygodówka zmieniła się w solidny szpiegowski thriller. Twórcy umiejętnie wyciągają różne elementy z klasycznych kinowych konwencji: namnożenie brudu na najwyższych szczeblach władzy, tajemnice mające swoje tajemnice oraz pościgi z minimalnym wykorzystaniem CGI, łapczywie chwytają się amerykańskich thrillerów lat 70. Nie dziwi zresztą zatrudnienie w jednej z ważnych ról Roberta Redforda, który jest ikoną filmowej politycznej fikcji („Kandydat”, „Wszyscy ludzie prezydenta”, „Trzy dni kondora”). Scenariusz w sporym stopniu opiera się również na bardzo dobrej historii komiksowej „The Winter Soldier” Eda Brubakera, który to wyciągnął postać Kapitana z marazmu, wprowadzając ją znów na komiksowe salony. Szpiegowska część widowiska, która obejmuje wiekszą część seansu, jest umiejętnie skonstruowana, wprowadzając nową jakość do kina superbohaterskiego. Kapitan Ameryka zamienia się w Jasona Bourne’a (albo innego Ethana Hunta), gdy z kapturem na głowie i w okularach (ostateczne maskowanie!) rozgrzebuje brudy swoich pracodawców.
Jednak od popkulturowych skrytobójców odróżnia go to, że w jego żyłach płyną niezwykłe chemikalia, co bracia Russo wykorzystują w stu procentach. To zdecydowanie najbardziej przemyślany film Marvel Studios pod względem poziomu scen akcji oraz choreografii walk. Starcia w lwiej części sprowadzają się do morderczych solówek, w których bohaterowie z zabójczą precyzja obijają sobie gęby: każdy cios jest diabelnie wykalkulowany, a widz mimowolnie zaciska zęby – wystarczy wspomnieć walkę w prologu, gdy francuski bandzior rzuca się na Kapitana wykorzystując savate albo pościg Rogersa za Zimowym żołnierzem, podczas którego dosłownie demoluje kolejne pomieszczenia w biurowcu – nie zwalniając ani na sekundę. Wszystko to robi niesamowite wrażenie i z miejsca przywołuje na myśl najlepsze azjatyckie mordobicia – z indonezyjskim The Raid na czele (który bracia zresztą często wspominają w wywiadach). Twórcy błyskotliwie przeplatają intensywne sceny akcji ze śledztwem prowadzonym przez uciekinierów, przez co spora część filmu to bardzo dobrze wyważony akcyjniak.
Problemy zaczynają się dopiero w trzecim akcie, gdy obraz zaczyna morfować w typowy film superbohaterski. Gargantuiczne wybuchy i nadmierna ekwilibrystyka zaczynają nużyć, a fabuła coraz bardziej głupieje. Na szczęście dzieje się to dosyć późno, a ciekawe oraz niesamowicie zaskakujące domknięcie całości kończy seans w dobrym momencie. Fabuła kuleje zresztą jeszcze w kilku miejscach, gdy komiksowe przerysowania zaczynają śmieszyć (szczególnie finałowy plan antagonistów). Na szczęście większość obrazkowych uproszczeń podana jest z przymrużeniem oka oraz z logicznymi konsekwencjami, dzięki czemu nie wybija to widza z rytmu dobrze skonstruowanej narracji.
Chris Evans po raz kolejny emanuje charyzmą, dobrze prezentując różne oblicza jankeskiego mściciela: tak zagubionego żołnierza jak i twardego wojownika. Nie jest jednowymiarowy – łatwo nam się utożsamiać z jego rozdarciem pomiędzy walka o wolność, a wspomaganiem rządowej machiny, która w założeniach ma dbać o prawa obywateli. Nie boi się przy tym sprzedać siarczystego kopa w szczękę. Swój chłop – bohater w starym, dobrym stylu, który ucieka od kiczowatej powierzchowności.
Świetnie wtórują mu Scarlett Johansson oraz Samuel L. Jackson (fani „Pulp Fiction” w pewnym momencie będą zachwyceni), którzy po raz pierwszy dostali tak dużo czasu ekranowego, a charaktery ich postaci w końcu rozkwitły – chociaż oboje momentami wpadają w pułapkę swojego ekranowego emploi. Nie są to na pewno oscarowe występy, ale ich wyczyny ogląda się bardzo dobrze. Podobną rolę spełnia Anthony Mackie, potrafiący w ciekawy sposób rozwinąć niesamowicie schematyczną w założeniach postać. Kluczem w wypadku aktorstwa jest słowo „uzupełniają”, ponieważ nikt tak naprawdę nie wybija się przed szereg, a wszyscy naturalnie współpracują, aby osiągnąć cel – kolektyw herosów prezentuje się naprawdę nieźle. Na drugim planie Robert Redford trochę przerysowuje swoją postać, a Sebastian Stan, mimo że jest tytułowym bohaterem, to w ogólnym rozrachunku został potraktowany mocno po macoszemu – a szkoda, bo cały czas ma spory potencjał.
Bracia Russo zrobili naprawdę dobry film. Oryginalny względem innych produkcji Marvel Studios, konsekwentny oraz angażujący. Nie udało im się uciec do końca konwencji: momentami jest głupiutko, a pewne wątki zostają uproszczone. Również komentarz polityczny, tkwiący w rdzeniu fabuły, składa się z problemów wałkowanych już wielokrotnie: ogromne organizacje są skorumpowane, cel nie uświęca środków, zbytnio polegamy na organach władzy i tak dalej. Jednak wątpię, czy ktoś idzie do kina na Kapitana Amerykę, aby walczyć z terroryzmem lub biurokracją. Natomiast jako lekki wakacyjny thriller konspiracyjny, „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz” sprawdza się znakomicie. Sceny akcji są niezwykle widowiskowe, bohaterów można polubić, a cała produkcja nie sprawia już wrażenia zwykłej reklamy marki „Avengers” – w końcu mamy do czynienia z pełnoprawnym filmem, który broni się znakomicie w oderwaniu od całego marvelowego krajobrazu.
Jeśli nie przepadacie za filmami nowojorskiego giganta, to istnieje szansa, że się zawiedziecie, bo to nadal opowieść o trykociarzach. Gdy jednak serduszko mocniej bije wam w pobliżu szpiegowskiej fikcji lub dobrego tłuczenia się po pyskach, to może jednak warto dać tym razem szansę Rogersowi? Natomiast wszyscy, którzy wpadli w sidła świata wykreowanego przez Dom Pomysłów, bilety już pewnie mają kupione. Ja, zgodnie z maksymą Zygmunta Kałużyńskiego, bawiłem się jak prosię.
PS Pierwszy raz widziałem w kinie napisy z literówkami i brakującymi znakami. Dodatkowo niektóre kwestie są zarżnięte. Straszne niedbalstwo ze strony dystrybutora.