Inside Llewyn Davis (dyskusja prosto z Cannes)
F: Wczoraj Cannes oszalało na punkcie braci Coen. Mimo tego, że pojawiłem się przed salą projekcyjną na godzinę przed seansem, a na widowni znajduje się ponad dwa tysiące miejsc, nie udało mi się dostać do środka. „Inside Llewyn Davis” przyciągnęło zatem ogromną uwagę festiwalowej publiczności. Słusznie? A może nowy film Coenów zawodzi i nie zasługuje na tak duże zainteresowanie?
K: Nie nazwałbym nowego filmu braci zawodem – sądzę raczej, że ludzie postawili sobie wobec nich nieco wysokie wymagania. W końcu to Coenowie, a w dodatku mający ostatnio naprawdę dobrą passę. „Inside Llewyn Davis” to kolejny dobry film w ich dorobku, ale może sprawić problemy dla tych, którzy nie znają muzycznej sceny USA lat 60-tych i przez to pozostawić poczucie niedosytu.
F: Dokładnie. Nowy film Coenów bardzo silnie wpisany jest w konkretny konspekt kulturowy. W momencie, gdy nie mamy chociaż podstawowej wiedzy na temat czasów poprzedzających zawrotną karierę Boba Dylana film może wydawać się nam dość pretekstowy, jakby niedokończony. Coenowie nie bawią się w tłumaczenie specyfiki czasów, o których opowiadają. Rzucają widza od razu na głęboką wodę. Film zaczyna się od kameralnego występu tytułowego wokalisty oraz gitarzysty. Nie wiemy kim jest, skąd pochodzi. Wiemy jedynie tyle, że chce osiągnąć sukces, a o ten nie jest łatwo. Zdawać by się mogło, że historia jakich wiele, a jednak. W momencie, gdy przyjrzymy się filmowi Coenów nieco bliżej zauważymy, że jest to nie tylko opowieść o konkretnym człowieku, ale i o czasach, w jakich przyszło mu żyć. Czasach, jak mówią bohaterowie „Inside Llewyn Davis”, przełomu. Charakteryzujących się tym, że nowy porządek dopiero się tworzy.
K: Są to czasy niełatwe dla młodych artystów w rodzaju Llewyna Daviesa – utalentowanych, ale pozbawionych większych perspektyw. Coenom udało się pięknie ukazać epokę poprzedzającą erę Dylana; świat nowojorskich muzyków, desperacko próbujących zaistnieć – co nie jest łatwe biorąc pod uwagę potężną konkurencję. Problem w tym, że żeby w pełni zrozumieć wizję twórców, trzeba tę muzyczną epokę całkiem nieźle znać. W końcu pojawiający się w filmie muzycy są oparci na autentycznych osobowościach z tamtego okresu, ale skąd przeciętny widz ma to wiedzieć? My dostaliśmy przynajmniej potężny pressbook – esej opatrzony tytułem „Kontekst”. A co pozostaje dla tych widzów, którzy takowego kontekstu nie poznają przed zapoznaniem się z filmem?
F: Pozostaje moim zdaniem nieco „płaska”, ale wciąż angażująca historia, która (jak to u Coenów) jest przede wszystkim świetnie napisana. Dialogi stoją na najwyższym z możliwych poziomów. Słowne przepychanki bohaterów co moment doprowadzają do śmiechu, ale nie jest to humor rodem z tanich komedyjek. W werbalnych szermierkach prym wiedzie Carrey Mulligan, która „Inside Llewys Davis” powinna uciszyć wszystkich krytyków, którzy twierdzili, że jest to jedynie „panienka od robienia smutnych min i maślanych oczu”. Jej postać nie należy do tych najszczęśliwszych, bo w wizji Coenów ciężko o szczęśliwego człowieka, ale na pewno nie daje pokonać się ciężkiej rzeczywistości. Nieco zagubiona, ale twarda kobieta będąca jednocześnie mistrzynią błyskotliwej riposty.
K: To prawda – jej teksty rzucane w stronę głównego bohatera zwalają z nóg, a sama Mulligan zrywa w końcu ze swoim „grzecznym” wizerunkiem, tworząc bohaterkę wiecznie zirytowaną, na granicy wściekłości – bo tak działa na nią Llewyn Davis. Scenariusz kipi od świetnych, błyskotliwych i przezabawnych dialogów i znakomitych scen. Rewelacyjny jest też Oscar Isaac – który dotychczas dał się poznać w udanych rolach w „Sucker Punch” albo „Drive” (gdzie przecież grał męża Mulligan!) – jego bohater jest z jednej strony bufonem i dupkiem, ale z drugiej nie sposób go nie polubić i kibicować mu w drodze do sukcesu. Ale i tak chyba największą gwiazdą filmu jest… kot.
F: Nie będę zdradzał jak się zwierzątko wabi, ponieważ odbierze to wydźwięk jednej ze scen komediowych, ale przyznam, że gdybym nie kibicował Benicio Del Toro, to kot byłby moim głównym kandydatem do zdobycia głównej nagrody aktorskiej. To zadziwiające jak wiele (scenariuszowo) można wyciągnąć z rudego dachowca. Wracając jednak do samego Davisa – nie dziwię się, że bohaterka Mulligan ma dreszcze w momencie, gdy pojawia się on na jej horyzoncie. Po części szkoda mi Llewyna, który rozpaczliwie chce osiągnąć sukces i udowodnić, że nie jest jedynie nieudacznikiem skazanym na spanie na cudzych kanapach. Z drugiej strony, jest on skrajnym egoistą, który rani wszystkich dookoła tylko po to, aby dalej gonić za swoim snem. Chce na siłę pozostać alternatywny, nie sprzedać się w ręce „złych producentów”, być „prawdziwie folkowym twórcą, który jednocześnie zmienia tę muzykę”. Jest jednak w filmie scena, w której na nowojorskich deskach pojawia się starsza kobieta, która jest folkowa naprawdę, a nie na pokaz. Muzyka jest dla niej sposobem na życie, a nie zarabianie. Llewyn Davis nie dostrzega tego faktu i zaczyna ją obrażać, wyśmiewać. To najlepszy opis tej postaci, która jest typowym dzieckiem przełomu – przekonanym o swojej oryginalności, gardzącym korzeniami, kreującym się na twórcę nowego porządku.
K: I może właśnie dlatego droga do sławy bohatera zdaje się być tak wyboista. Coenom udało się świetnie ukazać ambiwalencję postaci i czasów, w których żyje. Warto przy tym wspomnieć o genialnych zdjęciach, które tak doskonale budują klimat przedstawionego świata – utrzymane w zimnej kolorystyce ujęcia Bruno Delbonnela są wprost zachwycające; bogate w szczegóły, znakomicie grające światłem i cieniem. To robota godna Oscara, gdzie każdy pojedynczy kadr nadaje się do powieszenia na ścianie. Przy tak imponującej stronie wizualnej przestaje się nawet tęsknić za Rogerem Deakinsem, stałym współpracownikiem braci. Jeśli ta ma wyglądać alternatywa, to jestem jak najbardziej za!
F: No i nie sposób nie wspomnieć o muzyce, która stanowi w końcu epicentrum tej historii. Coenowie z pomocą Burnetta dobrali klimatyczne i dobrze oddające specyfikę epoki utwory, które idealnie podkreślają historię Davisa. Ogólnie rzecz biorąc, im więcej o tym filmie myślę, tym bardziej się do niego przekonuję. Coenowie po raz kolejny dali radę, choć tym razem obędzie się raczej bez wielkich nagród. „Inside Llewys Davis” jest, co zaznaczaliśmy, filmem zbyt wpisanym w kontekst. Łatwo odebrać go nieco opacznie, potraktować jedynie jako prostą historię o outsiderze. Prawdziwa historia toczy się jednak u Coenów za plecami Davisa. Film budują szczegóły i mrugnięcia do widzów, którzy wiedzą o jakich czasach opowiadają słynni bracia. To moje ostatnie słowa.
K: Jeśli miałbym postawić ostatnie dokonanie Coenów obok poprzednich tytułów, to najbliżej mu do poziomu „Bracie, gdzie jesteś?”. Znowu mamy więc muzyczną wycieczkę po USA, jednak nieco bardziej melanchonijną i wzbogaconą czarnym humorem, a do tego utrzymaną w nieco bardziej realistycznej stylistyce. Ostatecznie obraz zdecydowanie polecam, choć należy ostrzec, że nie każdemu spodoba się jego specyficzny bohater i umieszczenie akcji w muzycznym świecie, którego tak dobrze nie znamy. Ale Coenowie to Coenowie, więc na pocieszenie zostaje widzom dawka szczerego, ironicznego humoru.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=R4GGOXkY5CI