HOLIDAY. 10 lat od premiery

Tekst z archiwum film.org.pl (2009)
Komedia romantyczna – gatunek filmu o charakterze komediowym, głównie o tematyce miłosnej. Połączenie komedii i melodramatu z pełną humoru akcją, dowcipnymi dialogami, rzewnymi piosenkami i cukierkowatą muzyką w tle, oraz z charakterystyczną parą bohaterów, którzy często stanowią swoje absolutne zaprzeczenie. Komedia romantyczna ma przeważnie szczęśliwe zakończenie, będące jedną wielką pochwałą życia i – przede wszystkim – miłości.
Mężczyzna – nazwa osobnika płci męskiej z rodzaju Homo. Mężczyzna różni się od kobiety budową morfologiczną i anatomiczną oraz zachowaniem, a także tym, że z reguły szczerze nie cierpi komedii romantycznych – ogląda je tylko i wyłącznie po to, by zadowolić swoją partnerkę, co często stanowi pretekst do następującego potem między nimi aktu kopulacji.
Tyle z teorii – teraz nieco praktyki. Jak wiemy, w praktyce wszystko to, co było teorią staje się niepraktyczne, czyli generalnie o kant pośladków potłuc. Taka teoria odnosi się praktycznie do wszystkich aspektów współczesnego życia, w tym także do ww komedii romantycznych. Owszem, większość z nich (szczególnie dziś) jest mało komediowa i jeszcze mniej romantyczna, czyli zwyczajnie nijaka. I większość z nich spotyka się z mniejszą lub większą pogardą ze strony środowiska męskiego – ale, jak i w innych sferach ziemskiego żywota, tak i tu spotkać można całą gamę wyjątków od reguły. I jednym z nich jest właśnie Holiday. Notabene to interesujące, że taki frapujący tytuł nie został poddany dogłębnej analizie naszych rodzimych tłumaczy – i tak zamiast „Świąt”, „Wakacji” czy „Świątecznych wakacji” mamy zwykłe cholidej, ino bez „the” (czyżby to zasługa popularnych ongiś i u nas sieci hoteli?).
Co jednak jest takiego wyjątkowego w tym filmidle, że ja – jako (pienkny, niebanalnie zbudowany, kulturalny, porządny, bez nałogów, wielbiciel zwierząt, samotny monogamista – napisz do mnie!) przedstawiciel nadmienionej wcześniej grupy społecznej – nie tylko polubiłem go, ale też (pod względem rozrywkowym, żeby nie było) mogę spokojnie postawić go obok takich klasyków gatunkowych, jak Love Actually, Rzymskie wakacje czy Ich Noce? Spójrzmy bliżej…
Fabuła – ze wszech miar banalna, ograna i tuzinkowa. Oto I kocha się w J, ale J kocha S, a I tylko wykorzystuje i zdradza. Z kolei A nie kocha ani E (który jej też nie kocha i też ją zdradza), ani reszty alfabetu i w ogóle niczego, poza własną pracą. Są jeszcze pozytywni G i M. G to brat I – człek fajny, sympatyczny i przystojny, ale dziwnie zdystansowany i noszący bliznę na serduszku. M to natomiast przyjaciel A – kompozytor, a więc tyleż utalentowany wrażliwiec, co dziwak o niewielkiej atrakcyjności fizycznej. Wszyscy mają problemy emocjonalno-miłosne i każdy (co zaskoczeniem nie jest) skończy szczęśliwie prędzej czy później w ramionach odpowiedniej literki, przy okazji pokazując palec tym, którzy byli nieodpowied(zial)ni wcześniej. I tyle – proste, nawet gdy się zawinie, jak wyżej. Po drodze jest wprawdzie parę novum, jeśli idzie o zawiązanie akcji (jak np. nagła zamiana domów na czas świąt pomiędzy głównymi bohaterkami, które mieszkają odpowiednio „in sunny California” oraz „in rainy British Empire”), ale na dłuższą metę też nie jest to nic specjalnego i w takiej czy innej formie widzieliśmy to już wcześniej. Przejdźmy więc dalej.
Technika – słodka, sentymentalna, urocza i nienachalna. To odpowiednie przywary elementów pokroju muzyki (Hans Zimmer), zdjęć (Dean Cundey), kostiumów czy dekoracji (tak we wnętrzach, jak i w plenerze – choć przy tym drugim użyto w większości już istniejących lokacji). Także montaż i reżyseria są tu do bólu klasyczne, a scenariusz (napisany własnoleworęcznie przez reżyserkę Nancy Meyers) jest naprawdę zgrabny, ale nic ponadto. Tak więc absolutnie żadna z tych rzeczy nie może nas tu ruszyć. I nawet silna obsada aktorska, choć robi wrażenie i jest wyśmienicie dobrana, to nijak nie daje rady wszechobecnym schematom. I tak Kate Winslet z wdziękiem gra „tę brzydką”, zasmarkaną, zapłakaną i pierdołowatą Angielkę, która nagle odkrywa raj i sens życia w US and A; a Cameron Diaz świetnie czuje się jako wiecznie wkurzona, znerwicowana, chuda cipcia z hAmeryki, dla której Wyspy Brytyjskie to jakiś koszmar (czyżby motywy autobiograficzne?
Natomiast Jude Law z odpowiednim wyczuciem portretuje lokalnego żigolaka, a Edward Burns i Rufus Sewell bez trudu odgrywają te złe, męskie, szowinistyczne świnie, od których trzeba uciec. Wprawne oko (czytaj: nie zawierające zbyt wiele procentów) wypatrzy jeszcze w paru scenach Shannyn Sossamon, ale jest to iście marginalny występ, który łatwo przegapić. Na tym tle wybija się Jack Black, jako smutny-wewnątrz-szalony-na-zewnątrz kompozytor, oraz legendarny Eli Wallach w roli nieoczekiwanego mentora, którego spotyka na swej drodze panna Winslet a.k.a. Woods. Tych dwóch ma zdecydowanie najlepsze role, najlepsze teksty i najlepszy czas ekranowy jako taki, ale nawet oni nie są w stanie pokazać nic nowego – Black zresztą wyraźnie się tu hamuje, co by nie wyjść w tej przyjaznej historii na nieokrzesanego chama z innej bajki (czytaj: z prawdziwego świata).
A skoro tak się sprawy mają, to po co się tak ekscytować? Cóż, magia to może zbyt rozbuchane słowo, niemniej w tym filmie wyraźnie coś siedzi. Z jednej strony jest to z pewnością zasługa częściowego osadzenia akcji w środowisku filmowym – mamy tu więc całą gamę nawiązań/cytatów/hołdów tak do klasyków gatunku, jak i do kina w ogóle i sporo pozornie nic nie znaczących detali tła, nagle staje się porządną rozrywką samą w sobie (tu warto nadmienić parę fajnych, gościnnych występów znanych gwiazd w epizodach). Z drugiej strony należy oddać odpowiednie honory całej ekipie, bo nawet jeśli poszczególne elementy nie zaskakują, to przecież nie zawodzą i wyraźnie widać, że wszyscy naprawdę dobrze bawili się przy tej produkcji, a kasa była sprawą drugorzędną – co za tym idzie, ich energia i pasja udziela się także widzowi. Poza tym jest odpowiednio śmiesznie, jest i stosowny romantyzm, a parę naprawdę kapitalnych scen potrafi zadowolić nawet najbardziej obytych fanów kom-romów.
Co prawda można zarzucić tej produkcji sporo rzeczy – że jest: „za długa”, „zbyt rozciągnięta”, „zbyt pusta” czy „zbyt hollywoodzka”, ale wszystko to da się łyknąć wobec przyjętych standardów (w końcu to komedia romantyczna, a nie dramat egzystencjalny z wojną w tle). Zresztą dla mnie największym problemem tego filmu pozostaje sam tytuł – bo choć akcja dzieje się w okresie świątecznym, to (poza paroma choinkami w tle i finałem) absolutnie nie da się tego dostrzec. Dlatego też film ten raczej nie ma szans dostać się do kanonu gwiazdkowych hitów (w którym obok „Kevina, co został dwa razy sam” znajduje się np. Ja cię kocham, a ty śpisz), choć oczywiście święta są dla niego jak znalazł. Niezależnie jednak od pory roku (tudzież porów na twarzy partnera) ten film jest fajny i tyle. Mnie się podoba, to i polecam. A teraz spadam na Die Hard, trzeba się odpowiednio wzmocnić testosteronem – fuck, yeah!