HOBBIT: BITWA PIĘCIU ARMII
Prosto z mostu – nie wielbię Tolkiena i jego podróży po Śródziemiu. Z książkami do czynienia miałem niewiele i dość dawno, a filmy, owszem, widziałem, ale nie wielokrotnie. Lubię je i doceniam za wiele aspektów. Jednak nie są to produkcje, które zmieniły moje życie – ani jako człowieka, ani kinomana. Jak można łatwo wywnioskować, nie mam emocjonalnego stosunku do filmów Jacksona i fanboyem zdecydowanie nie jestem. Nie pisałem więc tej recenzji z namaszczeniem. Nie będę skupiał się na porównaniach z książką ani wyliczał wszelkich nawiązań do „Władcy pierścieni”. I to nie dlatego, że uważam to za coś głupiego. Przyczyna jest dużo prostsza – po prostu nie sądzę, abym się do tego nadawał. Co w takim razie zrobię? Postaram się ocenić ten film przez pryzmat finału wielkiego hollywoodzkiego widowiska. Jeśli to dla was za mało, nie bijcie.
Na początek kilka oczywistości. To już pewne, że nową trylogię niepotrzebnie rozciągano do granic możliwości. Fabule zdecydowanie brakuje spójności, a ostatnia część serii nie sprawi, aby niezadowoleni widzowie diametralnie zmienili w tej kwestii zdanie. Jest to co prawda najkrótszy z filmów i praktycznie nie ma w nim momentów przestoju, ale – paradoksalnie – przez ostre cięcia w montażowni w całej historii zrobił się tylko jeszcze większy bałagan. O tym jednak później.
Tym, co się nie zmienia, tym razem w sensie pozytywnym, jest też realizacyjny przepych i dbałość o detale. Tak naprawdę trudno ocenia się kolejne części Tolkienowskiej sagi Jacksona, bo każdy wręcz wymaga utrzymania pewnego (niezwykle wysokiego, dodajmy…) poziomu produkcji, a może nawet i podnoszenia postawionej wcześniej poprzeczki. Dlatego otrzymywanie tego, co dostało się już przedtem, właściwie rzadko jest chwalone. Przyjmujemy to bowiem za coś naturalnego.
Ale w „Bitwie Pięciu Armii” jest coś, co można zaliczyć na plus w stosunku do poprzednich części. Mianowicie słynne 48 klatek na sekundę – film ogląda się po prostu lepiej. Nie ma już takiego wrażenia sterylności i braku „magii” ekranu, odgrywającej przecież kluczową rolę w tego typu kinie. Jackson i spółka chyba musieli wziąć sobie do serca uwagi, których posypało się całe mnóstwo, zwłaszcza po premierze „Niezwykłej podróży”. Widać, że twórcy pracowali nad ulepszeniem nowego standardu i chwała im za to. W niektórych scenach co prawda postaci wciąż wydają się poruszać jak w trybie szybkiego przewijania, a CGI niezmiennie mocno wali po oczach, ale bez wątpienia wszystko to idzie w dobrym kierunku. Może przy następnym filmie Jacksona w końcu zrozumiemy, co poeta miał na myśli.
AKTORSKI POJEDYNEK
Plusem jest również fabularny rozwój najbardziej irytującego wątku „Hobbita”, a więc love story Tauriel i Kiliego. Trzeba przyznać, że o ile romans ten wzięty jest z wiadomego miejsca sponsorowanego przez literkę „D”, tak jego prowadzenie w ostatniej części zasługuje na duże pochwały. Pokazano go w „Bitwie…” subtelnie, wiarygodnie i z pięknym zakończeniem. A przede wszystkim… w dość małej dawce. Poza tym Evangeline Lilly wreszcie dostaje do zagrania kilka bardziej wymagających scen i naprawdę dobrze w nich sobie radzi – jej postać żegna się z widzami w sposób poruszający i pozostawia po sobie pozytywne wrażenie, prawdopodobnie nawet dla tych, którzy najbardziej narzekali na jej obecność w filmowym „Hobbicie”. Ten wyjątkowo niepotrzebny wątek mimo wszystko zakończono z klasą.
Kontynuując temat oczywistości – Martin Freeman w głównej roli jest bezbłędny. Nie ma na świecie lepszego Bilba i… tyle. Potrzeba pisać więcej? W ogóle cała obsada spisuje się wzorowo. Ian McKellen, tak jak we „Władcy pierścieni”, zaledwie jednym spojrzeniem potrafi pokazać, co kłębi się w głowie jego postaci. Jest tak samo dobry jak przed dekadą, a tym razem dostaje jeszcze idealnego partnera w osobie Freemana. Ich wspólne sceny z końcówki filmu to taki aktorski pojedynek dwóch geniuszy – jedno luknięcie, kilka gestów, a wiadomo wszystko.
Z reszty obsady wyróżnia się przede wszystkim Luke Evans – po raz kolejny udowadnia on, że urodził się do grania w kostiumie. Ma odpowiednią charyzmę i dobrze się stało, że jego wątek został tak mocno poszerzony. Richard Armitage świetnie oddaje zaś „gorączkę złota” Thorina. Ten niezbyt znany dotąd aktor z pewnością ma zadatki na gwiazdę – niech tylko nie gra już w takich gniotach jak tegoroczne „Epicentrum”.
GASNĄCY OGIEŃ
Przechodząc jednak do tytułowej „Bitwy Pięciu Armii”… Oczywiście przed nią wydarzyć musi się co innego. „Pustkowie Smauga” kończy się w pół zdania, widokiem smoka lecącego na Miasto nad Jeziorem, co zapowiada epickie, pełne ognia starcie. I rzeczywiście tak jest – scena ataku na miasto robi ogromne wrażenie. Przez głowę przechodzi wtedy jedno, mianowicie: to są te momenty, za które kocha się Dziesiątą Muzę. Ale… ten moment w najnowszym „Hobbicie” jest niezwykle krótki. To jedynie prolog, kilka minut przed właściwym rozpoczęciem filmu i pojawieniem się tytułu na ekranie. Ogień gaśnie zanim na dobre się rozpali. Przyznam szczerze, że aż nie mogłem uwierzyć w to, że wszystko kończy się tak nagle. Ogromna szkoda, tym bardziej, że takie, a nie inne zakończenie poprzedniej części, zapowiadało nieco więcej emocji. Doprawdy trudno zrozumieć dlaczego starcie Smauga z Bardem nie mogło być wspaniałym zakończeniem drugiego z filmów, a zamiast tego otrzymaliśmy irytujący cliffhanger.
Z drugiej strony, „Bitwa…” od razu narzuca ostre tempo i właściwie nie zwalnia go do samego końca. Film z pewnością montowano z większym rygorem niż poprzednie części. Niby jest to zaletą, ale… te bezkompromisowe cięcia po prostu widać gołym okiem. Historia w wielu miejscach nie ma ładu ani składu – np. armie krasnoludów i orków dołączają do walki ni stąd ni zowąd, po prostu wyłaniając się zza pagórków. W końcówce zaś poszczególne wątki urywane są w tak niedbały sposób, że cała bitwa sprawia wrażenie, jakby odbyła się trochę bez powodu. Przy 8-godzinnej adaptacji stosunkowo krótkiej książki takie grzeszki nie powinny mieć miejsca.
Same walki oczywiście spełniają swoje zadanie. Bitwę nakręcono z prawdziwym rozmachem, zarówno w scenach zbiorowych, jak i w pojedynkach. Twórcy powoli budują ładunek emocjonalny, który zapowiada przejmujący finał. Potem jednak dochodzi do potyczki Legolasa z jednym z orków. W jej finale elf wspina się po… spadających w przepaść kamieniach (nie, nic mi się nie pomyliło…). Efekt? Wybuchy śmiechu widowni i zrujnowanie powoli stopniowanego napięcia. Nawet późniejsza walka Thorina z Azogiem nie wzbudza już takich emocji. Choć zachwyca wizualnie (rozgrywa się na zamarzniętym jeziorze), logicznie pozostawia sporo do życzenia.
PREQUEL DLA FANÓW
„Bitwa…” to część bardziej mroczna i posępna, gdzie w równym stopniu jak walki eksponuje się ciemną stronę ludzkiej natury. Kwestia chciwości prezentowana jest nie tylko w wątku gorączki złota Thorina, ale właściwie przez cały film. Mimo że Jackson nie zapomina o humorze, jest go znacznie mniej niż w poprzednich rozdziałach trylogii. Wraz ze zbliżaniem się w czasie do wydarzeń, które rozpoczynały „Władcę pierścieni”, film odchodzi od stylistyki kina przygodowego i zamiast tego otrzymujemy gorzką, symboliczną przypowieść. I o ile wszystko to działa właściwie na plus, jest w tym jeden spory szkopuł. Moim zdaniem zamiast ekranizacji „Hobbita” twórcy ostatecznie fundują nam nieco wymuszony prequel „Władcy…”.
Według mnie, a więc trochę tolkienowskiego laika, zupełnie niepotrzebne jest wprowadzanie do fabuły Legolasa czy Galadrieli. Również krytykowany przez wszystkich uczuciowy trójkąt Tauriel, Legolasa i Kiliego, to przecież bezpośrednie odwołanie do podobnego wątku z „Władcy…”. O ile pojawienie się Froda na początku „Niezwykłej przygody” było uroczym przypomnieniem głównego bohatera poprzedniej trylogii, tak już na przykład to, co dzieje się w „Bitwie…” w Dol Guldur, jest tylko niepotrzebnym komplikowaniem i tak niezbyt spójnej fabuły. Dla fanów duetu Tolkien-Jackson będzie to z pewnością nie lada gratka, przyprawiająca o szybsze bicie serca i być może cofająca w czasie do momentów, gdy dekadę temu z zapartym tchem oglądało się tę historię w kinie. Po innych widzach wątek ten jednak zapewne spłynie, nawet jeśli widok 92-letniego Christophera Lee sprzedającego kopniaki z półobrotu zawsze będzie w cenie.
I to jest chyba mój największy problem z tym filmem, a także całą serią „Hobbit”. Twórcy za bardzo starali się powtórzyć swój wcześniejszy wielki sukces. Nie chodzi już nawet o samo dopisywanie nowych wątków, bezpośrednio nawiązujących do „Władcy…” (niektóre z nich wprowadzane są zresztą dość subtelnie, na zasadzie smaczków dla fanów, jak np. pojawienie się kolczugi z mithrilu czy plany na przyszłość Legolasa), ale pewną atmosferę towarzyszącą tej produkcji. Nowa trylogia Jacksona nie jest dla mnie ekranizacją 300-stronicowego „Hobbita”, ale po prostu powrotem do Śródziemia, pewną laurką opartą na próbach odtworzenia tego, co udało się dokonać ponad 10 lat temu. A dlaczego jest to problem? Ano dlatego, że samo wystawienie się na porównania z „Władcą…” to dla twórców strzał w kolano. To jednak tylko moja perspektywa. Nie oszukujmy się – „Hobbit” zrealizowany został głównie dla fanów, a oni na te wszystkie wady patrzeć będą inaczej. Wszelkie nawiązania raczej spotkają się u nich z aprobatą, a wynikające z nich mankamenty dużo łatwiej będzie im wybaczyć. Tak to już jest. „Hobbit” od początku był karkołomnym przedsięwzięciem, bo zakładał przypodobanie się odmiennym grupom widzów. Mam jednak wrażenie, że z „Bitwą…” mogą mieć problem nawet najwięksi miłośnicy „Władcy…”.
POMACHANIE RĘKĄ
W „Bitwie Pięciu Armii”, wielkim finale historii, którą budowano w poprzednich filmach przez grubo ponad pięć godzin, po prostu za mało jest emocji. Nie ma tu już znaczenia, czy jest się fanboyem czy nie – w ostatnim rozdziale tak długiej podróży powinno od nich po prostu kipieć. A w „Bitwie…” pojawiają się one jedynie miejscami. To „magiczne coś” gdzieś jest, gdzieś tam od czasu do czasu się przebija, ale nie da się oprzeć wrażeniu, że to, co we „Władcy…” wprost oślepiało widza, tutaj musi być przez niego wypatrywane.
„Bitwa…” jest po prostu zbyt nijaka. Trochę dzieje się to przez rwaną fabułę, trochę przez ostre cięcia montażu w końcówce. Ale nawet samemu pożegnaniu Bilba z krasnoludami brak jakiejkolwiek podniosłości i patosu. Przygoda życia kończy się pomachaniem ręką. Tak jak w „Powrocie króla” mieliśmy właściwie kilka osobnych zakończeń, tak w ostatniej odsłonie Hobbita wszystko ucinane jest ot tak, po prostu. Dopiero powrót Bilba do pustego domu wyzwala jakiekolwiek uczucia godne finału tak ważnej filmowej epopei. Ale scena to króciutka, która i tak przesłoniona zostaje epilogiem ze starym Bagginsem, tuż przed tym, jak po latach odwiedza go Szary Pielgrzym. Całość zostaje spięta klamrą, a wybrzmiewające na napisach „The Last Goodbye” Billy’ego Boyda rzeczywiście świetnie podsumowuje sześć spotkań z Tolkienowską sagą. Nawet dla mnie był to wzruszający moment. Czy nie jest to jednak klasyczna sytuacja too little too late?
Ostatni z „Hobbitów” to wciąż wielkie widowisko, przenoszące widzów do innego świata. Zachwyca w nim rozmach produkcji i uwypuklenie detali. Docenić należy też w nim zmianę tonu historii oraz świetną obsadę, wielokrotnie ratującą mankamenty scenariusza. Jednak ci, którzy spodziewali się zdecydowanie najlepszej części trylogii, srodze się zawiodą. To co najwyżej utrzymanie poziomu prezentowanego we wcześniejszych filmach – godne, ale nie imponujące zakończenie podróży Jacksona po Śródziemiu. Dla jednych będzie to rekomendacja, dla innych zarzut, dlatego najlepiej wyrobić sobie zdanie samemu. Dajmy zarobić sympatycznemu reżyserowi i pozwólmy mu zająć się czymś nowym, niechby miał to być kolejny techniczny przełom. W końcu „Tintin” czeka.