Duke of Burgundy. Reguły pożądania
Mimo że Peter Strickland nakręcił do tej pory zaledwie trzy pełnometrażowe filmy fabularne, już dał się poznać jako mistrz ekranowej przewrotności. W sfinansowanym przez samego reżysera, nakręconym w Rumunii Katalin Varga Strickland przebierał thriller o zemście w strój europejskiego filmu artystycznego. W wystylizowanym na włoski horror Berberian Sound Studio opowiadał o dźwiękowcu, który przyjeżdża do słonecznej Italii lat siedemdziesiątych, by pracować w wytwórni produkującej filmy grozy. Choć opracowywany przez niego horror jawi się jako dzieło wyjątkowo okrutne, w Berberian Sound Studio nie znajdziemy ani jednej kropli krwi, bo całą przemoc reżyser postanowił przedstawić za pomocą preparowanych przez bohatera dźwięków.
Duke of Burgundy (którego tytuł powinno się przetłumaczyć na Wielena plamowstęg, biorąc pod uwagę, że to nazwa gatunku motyla) to z kolei film inspirowany europejskim kinem erotycznym lat siedemdziesiątych – spod znaku Jeana Rollina lub Jesusa Franco – nie uświadczymy w nim jednak choćby kawałka kobiecej piersi czy jędrnego pośladka. Gdyby Peter Strickland zabrał się za reżyserię nowej części przygód Jamesa Bonda, nie byłoby w niej prawdopodobnie ani pościgów, ani strzelanin, ani nawet czarnego charakteru. I zapewne byłby to najlepszy Bond w cyklu.
Evelyn (Chiara D’Anna) przyjeżdża do znajdującej się daleko poza miastem (choć mógłbym równie dobrze napisać „za górami, za lasami”) posiadłości Cynthii (Sidse Babett Knudsen), by posprzątać jej dom. Cynthia, badaczka owadów w średnim wieku, jest wobec swojej pokojówki niesympatyczna i oziębła. Kiedy dziewczyna zapomina o wypraniu jednego elementu bielizny, Cynthia wymierza jej karę. Choć cała scena rozgrywa się w łazience i za zamkniętymi drzwiami, nietrudno się domyślić, że w grę wchodzą praktyki, które określa się niezbyt seksownym zwrotem „urofilia”.
To, co wygląda początkowo jak molestowanie, szybko okazuje się grą, którą pozostające w stałym związku kobiety rozgrywają według scenariusza.
Cynthia codziennie wciela się w rolę dominującej pani, podczas gdy Evelyn jest jej uległą służącą.
Kiedy powtarzającą się każdego dnia sytuację widz poznaje z innej perspektywy, dowiaduje się także, że to Evelyn jest autorką scenariuszy, a jej starsza kochanka z każdym dniem czuje się coraz bardziej zmęczona rolą dominy. Podczas gdy Evelyn chce wchodzić w świat BDSM głębiej i głębiej, Cynthia pragnie nieco bardziej konwencjonalnego związku. Odgrywanie scen i wymierzanie kar to jednocześnie za mało dla jednej z nich i za dużo dla drugiej.
„Inspirowało mnie kino gatunkowe z lat siedemdziesiątych, eurosleaze Jesusa Franco, Justa Jaeckina, Jeana Rollina czy Waleriana Borowczyka. Te filmy się dzisiaj wyśmiewa i lekceważy, ale jest w nich coś, co powoduje, że chcesz przekopać się przez stertę śmieci, by trafić na momenty naprawdę poetyckie – sceny niepodobne do niczego innego” – mówił w wywiadzie Strickland.
Duke of Burgundy przesiąknięty jest opisywaną przez reżysera poetyckością.
Cały film to jednocześnie piękna, niezwykła – i przy okazji pełna humoru – baśń o miłości, uwolniona spod dyktatu realizmu, rozgrywająca się gdzieś poza konkretnym miejscem i czasem. W świecie Duke of Burgundy nie znajdziemy zresztą choćby jednego mężczyzny. Kiedy bohaterki proszą stolarza (oczywiście także kobietę) o przygotowanie specjalnego łóżka, które umożliwiałoby zamykanie Evelyn na noc w umieszczonej pod materacem skrzyni, dowiadują się, że na mebel będą musiały czekać bardzo długo, bo takie łóżka są niezwykle popularne, a pani stolarz ma w okolicy wiele zamówień.
Duke of Burgundy nie rozgrywa się w naszym świecie, ale w krainie pozbawionej mężczyzn, problemów ekonomicznych czy uprzedzeń. Stricklanda w ogóle nie interesuje zresztą potencjalna kontrowersja, bo nie kręci filmu o BDSM, ale o miłości. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Być może dlatego (i dzięki temu) Duke of Burgundy jest tak nieziemsko sensualny. Zygmunt Kałużyński powiedział kiedyś, że jedna scena z Gildy – ta, w której Rita Hayworth ściąga długą czarną rękawiczkę – ma w sobie tysiąc razy więcej erotyzmu niż cała „kliniczna” nagość razem wzięta. Myślę, że spodobałby mu się film Stricklanda. Postacie i przedmioty mają tu nie tylko kształt i dźwięk, ale też fakturę, zapach i smak. Nie bez powodu w wystylizowanym na czołówki z lat siedemdziesiątych openingu pojawia się informacja o tym, jakich perfum rzekomo używano na planie.
Z tej samej czołówki widz może dowiedzieć się, że jednym z producentów wykonawczych filmu był Ben Wheatley, twórca Kill List i A Field in England.
Ta informacja nie powinna zaskakiwać. Wheatley i Strickland starają się robić w brytyjskim kinie to, co Fabrice du Welz robi w kinie belgijskim i francuskim, a Nicolas Winding Refn w duńskim (i ostatnio także amerykańskim), a mianowicie czerpać ze skarbnicy pogardzanego dotychczas kina gatunkowego, by opowiadać historie za pomocą obrazu i dźwięku. Stawiać na fakturę zdjęć, intensywność wizualnej metafory i grę spojrzeń. Wplatać motywy z kina eksploatacji i twórczo je rozwijać. Badać granice estetyk i starać się je przekraczać, angażując widza w perwersyjną grę. Ale nade wszystko – przypominać, że kino jest domeną zmysłów.
korekta: Kornelia Farynowska