Dom latających sztyletów
Zhang Yimou to twórca wybitny. Pierwszym jego filmem jaki widziałam, była “Szanghajska triada”. Już wówczas oczarował mnie swym dziełem – przenikliwym, o niezwykłym klimacie, okrutnym, przejmującym, przepełnionym pięknem, nadziejami i cierpieniem…
Całkiem niedawno reżyser rzucił świat na kolana popisowym wydaniem wuxi pod postacią “Hero”. Wydaje się ów obraz zaskakującym w porównaniu z poprzednimi dziełami tego wybitnego twórcy, gdyż tym razem wizualna strona zdominowała treść. Dysydent, ścigany przez cenzurę, a następnie bohater narodowy kina, reżyser, który pierwszą kamerę kupił za własną krew, musiał przejść długa drogę, aby dano mu szansę kręcić filmy w ojczystych Chinach Ludowych. Spod jego ręki wychodziły obrazy niebanalne, odczytywane alegorycznie, urzekające swą stylistyką, niejednokrotnie zachwycające dzięki jego muzie i kochance – Gong Li.
I nagle… zupełna zmiana. “Hero” nie jest już filmem świeżym – ot przepiękny obrazek, ale w zestawieniu z poprzednimi dziełami Yimou to przecież jedynie wystylizowane opakowanie, które jest na tyle cudowne i perfekcyjne, że nawet nie chce się sprawdzić, co jest w środku. Różni się znacznie od wcześniejszego hitu ekranów- “Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka”, zwłaszcza poprzez rezygnację z humoru, tak charakterystycznego dla tego typu dzieł. Nie jest to już ten sam Wielki Yimou. Ale czy można mieć o to żal, pamiętając, że zarówno w “Shi mian mai fu” jak i w “Hero” twórcy balansują na granicy efekciarstwa? Co jest w tych filmach, że można wybaczyć zmianę w formie tak idealnej, zaskakującej, pod którą kryło się tak wiele? Jest to przejście od kina autorskiego, ambitnego, w nastawione wyłącznie na sprzedaż, niebezpiecznie zbliżające się w stronę hollywoodzkiego kiczu. Wnioski, jakie nasuwają się po lekturze “Hero” i “Shi mian mai fu” nie brzmią pochlebnie – Yimou stał się azjatyckim wydaniem Luhrmanna, pomimo że bez jego nużącego efekciarstwa i kręcenia dzieł w konwencji MTV, to jednak powielającego pewien schemat… Mimo to na jego ostatnim obrazie byłam trzykrotnie w kinie i to bynajmniej nie z powodu hołdowania masochistycznym skłonnościom. Co jest więc w tym filmie, że przyciąga do siebie, chociaż chciałoby się błagać reżysera, aby nie marnował tak swego talentu?
“Chiny roku 859. Po 241 latach dobrobytu, dynastia Tang jest u schyłku swego panowania. Cesarz jest słaby i niekompetentny. Jego rządy, okaleczone przez korupcje, już nie wystarczają do kontrolowania ziemi. Niepokój ogarnia cały kraj. Wioska za wioską, tworzy się podziemne przymierze… Dom Latających Sztyletów. Opierający się na hrabstwie Feng Tian, nieopodal Cesarskiej Stolicy, Dom Latających Sztyletów ukrywa się w cieniu, okradając bogatych, by dać biednym, zyskując sobie wsparcie i podziw ludzi. W tym samym czasie jego członkowie obawiają się i są znienawidzeni przez ich zaciekłych rywali, miejscowych delegatów.”
Tak oto rozpoczyna się owa opowieść. Opowieść, będąca przede wszystkim piękną baśnią, zbudowana na regułach tragedii greckiej. Cokolwiek sądzić po owym wstępie, nie jest to kolejna historia o Robin Hoodzie, a raczej specyficzna wersja “Romea i Julii”. To dość prosta przypowieść o trójkącie miłosnym, ale czy to nie właśnie takie banalne historie uczuciowe pobudzają serca i umysły kolejnych pokoleń?
Film Yimou nie wychodzi poza ów kanon. Koncentruje się na relacjach między bohaterami, trafnie ukazując, że człowiek tak łatwo i mocno może zostać pokonany przez miłość, że zraniony kierował się będzie zemstą, przekreślając w jednej chwili wszystko, co budował przez lata. Przestaną być dla niego wartościami nadrzędnymi oddanie sprawie i dobro ogółu. I to właśnie reżyserowi udało się bardzo dobrze pokazać. Pretekstem ku temu stała się podróż, jaką odbywają bohaterowie. Każdy z nich kieruje się własnymi pobudkami, mając na względzie misję, jakiej się podjął. Jedną z nich wypełnia kapitan policji, Jin, którego zadaniem jest dotrzeć do tajemniczego przywódcy Domu Latających Sztyletów. Zaprowadzić do niego ma jedna z buntowniczek – piękna Mei. Schwytana w pułapkę zostaje uwięziona, nim jednak poddana zostanie torturom, zainscenizowane zostaje jej uwolnienie przez Jina, który roztacza nad nią opiekę.
Zachwycają w filmie zdjęcia, barwy, wspaniale też budowane jest napięcie, jakie narasta między bohaterami, ujęcia, kiedy Jin dotyka Mei, dynamika walk, a wszystko uzupełniono niezwykle piękną muzyką. Jednakże ilekroć byłam na tym filmie, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że o dużo lepiej prezentowałby się ów obraz, gdyby wyciąć wszystkie dialogi. Są doprawdy zbędne, albowiem ujęcia, gesty wyjaśniają wszystko, a słowa, choć nie jest ich wiele, burzą skutecznie nastrój, wprowadzając do wielu scen troszkę nużący, lekki patos, a dodatkowo… po prostu nie są dobrze napisane. Warto podkreślić jednak, iż znacząco przyczyniło się do tego tłumaczenie, jakie mamy okazję “podziwiać” w kinie. Wydaje się, że przekład ów jest niedokładny z powodu śmiesznego ocenzurowania wypowiadanych słów – jakby chciano na siłę zachować dialogi żywcem wyjęte z typowej bajki, odsączyć je z wszelkich aluzji, którymi przecież są nasączone. Kolejny rażący element to fakt, że Yimou nie potrafi wprowadzić zamierzonego humoru, kiedy bawi się w wuxi. Wiele scen jest w stanie wywołać uśmiech. Niestety w momentach, w których nie powinien się on pojawić. Ten sam problem zaistniał już w przypadku “Hero”. Filmy Yimou są przez to zupełnie inne aniżeli sławny “Przyczajony tygrys, ukryty smok”, który w linii prostej nawiązuje chociażby do “Chińskich duchów”, wzrusza, rozbawia, a wszystko to jest zamierzone.
Myślałam, że reżyser wprowadził pewną nową jakość w tej mierze, jednakże stwierdzeniem bliższym prawdy wydaje się, że nie odnajduje się on w filmach, gdzie następuje dominacja strony wizualnej nad merytoryczną. Ten wielki twórca sięgnął nagle po dzieła dużo bardziej banalne od poprzednich. Zanikła gdzieś ostrość, trafność spostrzeżeń, drapieżność przeplatająca się z liryzmem. Yimou potraktował tym razem temat nazbyt poważnie. Może to nieco zadziwiać, bo pamiętamy, jak potrafił zakpić, śmiać się cynicznie przez łzy – niczym piękna Xiao Jingbao w “Szanghajskiej triadzie” kiedy dokonuje zemsty na kochanku i śmieje się, płacząc, a widz nie może nie odczuć ogromu bólu, który właśnie ją przepełnia. W tej scenie, w gestach, spływających łzach i nienaturalnym śmiechu zawiera się wszystko. Reżyser tak łatwo wprowadzał w stan empatii, pozwalał na rozgrzeszenie i identyfikację z bohaterką…
Taki był Yimou – perfekcyjnie żonglujący uczuciami, potrafiący pokierować je dokładnie takim torem, jakim zapragnął. Tu jest inaczej. Najbardziej dramatyczna scena zostaje zbanalizowana, przez zbędne przedłużanie jej. Pewną rekompensatą jest moment rzezi, urządzonej na ukraińskiej łące pełnej kwiecia. Wiemy, co czuje Jin, jak ciężko musi okupić swój wybór, jeżeli misja ma się powieść. Niestety w kolejnej scenie zostaje nam to na wszelki wypadek wyjaśnione dosłownie. Szkoda, albowiem Takeshi Kaneshiro gra naprawdę dobrze, wystarczy jego mimika, by zrozumieć postać tego wiecznego chłopca z zamiłowaniem do kobiet i wina, który zakochuje się, mimo że nie miał tego w planach. Aktorstwo bez wątpienia stanowi mocny argument na korzyść obrazu. Atutem jest także piękna Ziyi Zhang, odtwarzająca rolę Mei. Ostatnio dane było nam podziwiać ją w najnowszym dziele Kar-Waia. Dziewczynka, kobieta, złośnica – jakkolwiek by się nie zmieniała, pozostaje idealna, chociaż ów obraz nie pozwala jej na rozpostarcie skrzydeł. W “Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku” była idealna jako zbuntowana mistrzyni walk, która wciąż jest dzieckiem, w “2046” zagrała całą sobą niedostępną piękność, pragnącą uniknąć bólu…każdy gest, spojrzenie tak wiele mówiły o postaci. Tutaj balansuje natomiast między dwiema kreacjami – dojrzała kobieta kontra dziewczynka naiwnie patrząca na świat. Taka konstrukcja postaci jednak nie do końca się w tym wypadku sprawdza. Pozostaje wrażenie, że przez skoncentrowanie się na wizualnym doprowadzeniu filmu do perfekcji, zaniedbano nieco samych bohaterów. Wybrano aktorów posiadających duży atut w postaci nieprzeciętnej urody i stali się oni wystrojem, a nie postaciami, których losem można się tak zupełnie, do końca przejąć. Należy jednak przyznać, że wydobyli ze swych ról wszystko co się dało. Ziyi partneruje wspomniany już Takeshi Kaneshiro (Jin). Jest to postać najciekawsza, przywodząca na myśl Jubeia z obrazu pana Kawajiri. Aktor dobrze odegrał swą rolę, zaznaczył dramatyzm wyborów, przed którymi musi stanąć jego bohater. Do tego Jin jest osobnikiem melancholijnym, pewnym siebie, pozwalającym wygrać uczuciu (każdy z bohaterów przegrywa z miłością). Na koniec pozostaje Andy Lau (Leo). Gra on rolę “tego trzeciego”. Nie ma większego sensu rozpisywać się na temat tego bohatera, albowiem on także został wrzucony w tę historię bez większej dbałości o to, aby widz mógł się z nim identyfikować lub go potępić.
Niech rekompensatę za tak szablonowe przedstawienie postaci stanowi fakt, iż możemy upajać się wieloma perfekcyjnymi scenami, podziwiać Ziyi w zmysłowym tańcu, cieszyć oczy walkami, w jakich biorą udział, a w końcu samą urodą bohaterów. Nie należy także zapominać, że ów film to przede wszystkim baśń, gdzie dylematy moralne i psychika bohaterów, jeżeli w ogóle się te aspekty pojawiają, nie odgrywają zasadniczej roli. Zadaniem postaci jest być pięknymi, kochać, nienawidzić, oddać wszystko w imię miłości, ocalić honor. Ot – wpisać się w reguły, jakie rządzą tym gatunkiem.
W przypadku “Shi mian mai fu” trudno uniknąć porównania z “Hero”. Uważam, że ten pierwszy wygrywa, zwłaszcza poprzez lepsze, ciekawsze walki, dużo bardziej stonowaną kolorystykę, gdzie dominują barwy znacznie mniej krzykliwe i w końcu… urodę aktorów. Skoro obraz opiera się na zaspokajaniu zwłaszcza wrażeń estetycznych, ostatni punkt nie jest bez znaczenia.
Naiwnością byłoby oceniać, czy film posiada więcej czy też mniej treści niż jego poprzednik. Z zasadniczych różnic na pierwszy plan wysuwa się stylistyka walk. W “Hero” wszystkie pojedynki były krańcowo zamknięte w estetyce, gdzie miecze zginają się przy dotknięciu ciała przeciwnika, a całość pozbawiona jest widoku krwi, poza jedną jej kroplą, majestatycznie spływającą po srebrzystym ostrzu. Tutaj jest wręcz przeciwnie. Wspaniały fighting na przełomie jesieni i zimy to już nie tylko poetyka ujęć, a ogromna dynamika, gdzie śnieg barwi się na czerwono, a przeciwnicy nie oszczędzają na wymianie ciosów. Nie jest to już majestatyczne unoszenie się w powietrzu, gdzie zaledwie krawędź miecza uderza ciało przeciwnika, ale zaciekły bój dwóch mężczyzn, podczas którego szczęk stali przeplata się z rękoczynami typowymi dla kina akcji. Wszystko dzieje się szybko, łatwo odczuć wściekłość i nienawiść, którą uzewnętrzniają przeciwnicy.
Dużym atutem są także zwroty akcji, mimo, że wysuwa się zza nich mało optymistyczna konkluzja – każdy każdego oszukuje. Natomiast zakończenie opowieści z pewnością nie zaskoczy nikogo, kto choć na odległość miał styczność z kinem azjatyckim. Nie można uniknąć śmierci, która jednak stanowi wybór jednej z dróg. Są tu wymagane odkupienie i katharsis, tak typowe także dla tragedii greckiej, w której ramach zamyka się film.
Ogromną rolę w filmie odgrywa muzyka. To prawdziwa uczta dla uszu. Ścieżka dźwiękowa podkreśla nastrój chwili i wydobywa emocje.
Jednak zbyt wiele elementów splata się w jednym momencie – wypowiadane słowa zostają za mocno zaakcentowane przez muzykę, a obraz wpada w zbyt wzniosły klimat. W sumie jednak można to przełknąć bez większego niesmaku, albowiem zdarza się to rzadko. Człowiek odpowiedzialny za muzykę to Shigeru Umebayashi, którego mogliśmy usłyszeć w “2046”, jest on także autorem jakże charakterystycznego motywu, przewijającego się w “Spragnionych miłości”. Kompozytor ten kolejny raz stanął na wysokości zadania. Niesamowite wrażenie stwarza oprawa muzyczna w początkowej fazie filmu – gra w echo. Na soundtracku nie robi jednak takiego wrażenia, jak wtedy gdy można się nią delektować wraz z filmem i odpowiednim nagłośnieniem. Niezwykłą kompozycją jest także “Bitwa w lesie”, utwór stonowany, spokojny, którego dźwięki stopniowo narastają i gdy wydaje się że osiągną apogeum, tempo delikatnie zwalnia i znów płynie sennie, wywołując jednak niepokój, który nasila się wraz z końcem utworu. Właściwie każda z kompozycji zasługuje na osobny opis, zatem wspomnę jeszcze o ostatniej, gdzie Jin śpiewa utwór, który na początku filmu wykonuje Mei. Po chwili włącza się muzyka i gdy bohater kończy opowieść o najpiękniejszej kobiecie na świecie, rozpoczyna się piosenka w wykonaniu Kathleen Battle. Zapewniam, że jest to skuteczny sposób, aby widz pozostał w fotelu kinowym, aż ostatnie dźwięki nie przeminą.
Jakkolwiek można by krytykować ów film, mieć żal do Yimou, że taki reżyser sięga po konwencję wuxi, która na tle jego poprzednich dzieł przedstawia się wręcz odpustowo, nie zmieni to faktu, że bardzo łatwo zakochać się w tym obrazie. Można by napisać, że miłość jest ślepa, jednak w tym przypadku zostaje ona wzbudzona zwłaszcza przez stronę wizualną obrazu, a ze względu na nią można zapomnieć o wszelkich niedociągnięciach. Mam jednak nadzieję że Yimou powróci do dzieł, w których objawiły się jego talent i geniusz. Jest on wyśmienitym malarzem kina, jednak jest jeszcze większym autorem. Mimo wszystko jednak gorąco polecam ów film. Uroda obrazu, uzupełniona kompozycją muzyczną na najwyższym poziomie, a nawet urzekająca naiwność opowieści, sprawiają, że można go pokochać wraz ze wszelkimi wadami, jakie bez wątpienia posiada… i jakże łatwo o tych ostatnich po prostu… zapomnieć!