search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Długi weekend

Krzysztof Walecki

18 czerwca 2013

REKLAMA

Wytwórnia:  The Australian Film Commission, Dugong Films, Victorian Film

Reżyseria: Colin Eggleston

Scenariusz: Everett De Roche

Zdjęcia: Vincent Monton

Muzyka: Michael Carlos

Obsada: John Hargreaves, Briony Behets

 

Gdy myśli się o kinie australijskim lat 70., do głowy od razu przychodzą pierwsze filmy Petera Weira, ewentualnie oryginalny „Mad Max” George’a Millera. Sztuka filmowa dopiero rodziła się na Antypodach, i choć wydała kilku utalentowanych reżyserów, którzy w przyszłości mieli zawojować Hollywood (do wyżej wymienionych dodać należy Phillipa Noyce’a, Bruce’a Beresforda, Freda Schepisi, Gillian Armstrong), to jednak tamtejsza dekada nie obrodziła w wiele ważnych dzieł. Można zaryzykować stwierdzenie, że te tytuły, które przetrwały do dziś, niewiele mają wspólnego z ambitnym kinem. Wyraźnie przeważały produkcje niskobudżetowe, mające przyciągnąć jak największą liczbę widzów – stąd wysyp komedii, nierzadko erotycznych, oraz pełnych przemocy thrillerów i horrorów. Pretekstowe fabuły i zaledwie poprawny warsztat reżyserski wystarczyły, aby zaspokoić niewymagające gusta ówczesnej publiczności. Ta Nowa Fala Australijska trwała jeszcze do końca lat 80., a filmom z tamtego okresu dano wspólną nazwę „Ozploitation”. Dziś Australia uchodzi za jedną z najciekawszych kinematografii na świecie, która potrafi wykorzystać swą niespotykaną geografię nie tylko do celów czysto estetycznych.

Powstały w 1978 roku „Długi weekend”, choć spełnia wymogi „Ozploitation” (jest tani, brutalny, no i australijski), charakteryzuje się również czymś rzadko spotykanym w kinie tamtego okresu – skłania do refleksji nad kondycją człowieka, jak również jego stosunkiem do przyrody.

Fabułę można streścić w paru zdaniach: młode małżeństwo wyjeżdża na tytułowy weekend nad morze. Marcia chce zatrzymać się w hotelu, ale Peter woli rozbić namiot w lesie. Na ile chce rzeczywiście spędzić wolny czas na łonie natury, a na ile pokazać żonie swoją wyższość, jest sprawą otwartą. Jednak już od początku wycieczki dzieją się niepokojące rzeczy, które stawiają pod znakiem zapytania nie tylko udany wypoczynek bohaterów, ich związek, ale również szczęśliwy powrót do domu.

Skąd przychodzi zagrożenie? Najprościej rzecz ujmując – ze strony natury. Lecz przyczyny tego ataku nie są irracjonalne, jak w przypadku „Ptaków” Hitchcocka, gdy nie wiedzieliśmy, dlaczego doszło do tragedii. Tutaj doskonale zdajemy sobie sprawę, że przyroda broni się przed najeźdźcami, jakich dostrzega w Peterze i Marcie. Zwłaszcza on przejawia niczym nie pohamowaną agresję w stosunku do fauny i flory, poczynając od przejechania kangura na drodze. Zachowuje się jak pan i władca terenów, które do niego nie należą i faktyczni mieszkańcy bardzo szybko zaczynają manifestować swą obecność. Lecz Peter nie tylko w stosunku do natury przejawia wrogość, również jego relacje z żona przesycone są wyjątkową agresją. Niby chce spędzić z nią trochę wolnego czasu, ale niemal każda ich rozmowa kończy się kłótnią. Jego brutalność znajduje swoje odzwierciedlenie w strzelbie, którą zabiera na wolny weekend – w jednej z pierwszych scen obserwuje Marcie przez zamontowany na broni celownik, a gdy już są w lesie, strzela bezrefleksyjnie, nie bardzo wiedząc, w co celuje.

Gatunkowo „Długi weekend” przynależy do horroru, a konkretniej jego odmiany zwanej „animal attack”, w której zagrożenie przychodzi ze strony zwierząt. Już wcześniej powstawały w Australii filmy, gdzie bohaterowie mierzyli się z nieprzyjaznym środowiskiem, by wymienić tylko „Walkabout” Nicolasa Roega. Nawet w najsłynniejszych obrazach z tamtego okresu, czyli „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Weira oraz trylogii „Mad Max”, natura stoi w opozycji do człowieka, niosąc najczęściej zapomnienie i śmierć. Tymczasem przeciwnik w „animal attack” to zawsze zwierzę, zazwyczaj dużo większe od człowieka, silniejsze i wyjątkowo mordercze. Film Colina Egglestona jednak odwraca proporcje – tu atakuje istota ludzka, a zwierzęta się bronią. To właśnie homo sapiens jest silniejszy, bardziej bezwzględny i (przy okazji) bezmyślny. Uderza nie bacząc na ofiary, choć natura sama w sobie nie prowokuje go. W nielicznych scenach przychodzą momenty opamiętania ze strony Petera, który stara się zrozumieć swoje czyny, czując, że są one pozbawione jakiejkolwiek logiki. To jednak za mało, aby móc usprawiedliwić (i uratować) samego siebie, tym bardziej, że nie zaprzestaje kolejnych aktów agresji. A przyroda również może być bezlitosna.

Realizacyjnie „Długi weekend” ma niewiele do zaoferowania poza, jak już wcześniej wspomniałem, poprawnym warsztatem reżyserskim. Jest to jeden z tych filmów, które bronią się pomysłem, niekoniecznie jednak wykonaniem – kino zrobione rzetelnie, nieco staromodnie, nawet jak na ówczesne standardy, ale bez większych uchybień. Był to zaledwie drugi film wyreżyserowany przez Egglestona, który w latach 80. zrobił jeszcze kilka innych B-klasowych, dziś już kompletnie zapomnianych, horrorów. Natomiast sam „Długi weekend”, choć jakościowo jest to kino dalekie do ideału, warto zapamiętać ze względu na autora scenariusza, Everetta De Roche.

Twórca ten (rocznik 1946) dziś już nie ma tej pozycji co dawniej, lecz na przełomie lat 70. i 80. nie było w Australii lepszego specjalisty od thrillerów i horrorów. Zwłaszcza jego współpraca z Richardem Franklinem, przyszłym reżyserem „Psychozy II”, zaowocowała dwoma świetnymi tytułami: „Patrickiem” (1978), czyli filmem o młodym pacjencie w śpiączce, który zabija za pomocą telekinezy oraz powstałymi trzy lata później „Grami na drodze” z amerykańską już obsadą (Stacy Keach i Jamie Lee Curtis), gdzie kierowca Tira tropi psychopatę na australijskich szosach. Potem Franklin przeniósł się do Hollywood, ale nie zapomniał o De Roche’u, który napisał dla niego „Linka” (1986) – horror o orangutanie z morderczymi skłonnościami. Niestety, w tym przypadku czuć było spadek formy, tak reżysera, jak i scenarzysty. Wcześniej jednak powstał „Razorback” (1984), debiut Russella Mulcahy o tytułowym dziku, który ostro sobie poczyna z mieszkańcami Antypodów. Tekst De Roche’a ponownie mieścił się w podgatunku „animal attack” i również dotykał kwestii zemsty ze strony natury, lecz dzięki dynamicznej reżyserii Mulcahy’ego powstał film żywszy, mocniejszy i bardziej interesujący od strony wizualnej niż „Długi weekend”. Nic więc dziwnego, że Amerykanie bardzo szybko zwrócili uwagę na młodego twórcę, który parę lat później nakręcił dla nich „Nieśmiertelnego”, a De Roche znów poniekąd przyczynił się do transferu australijskiego kolegi do Hollywood. Od drugiej połowy lat 80. scenarzysta „Patricka” więcej napisał dla telewizji niż kina, zaś ostatnie filmy według jego tekstów to tanie i bezstylowe produkcje („Storm Warning”, „Nine Miles Down”), których miejsce jest od razu na DVD. Podobnie jak powstałego w 2008 roku remake’u „Długiego weekendu”, który, pomimo obecności Jima Caviezela w obsadzie, nie jest wart funta kłaków.

„Długi weekend” nie do końca sprawdza się jako emocjonujący thriller, choć wynikać to może z faktu, że bohaterów w ogóle nie da się lubić, a co za tym idzie, z biegiem czasu widz zaczyna trzymać stronę zwierząt. Trudno tu również mówić o rozrywce, gdyż wnioski, do jakich dochodzą De Roche i Eggleston, są zatrważające i bardziej skłaniają do zastanowienia się nad samym sobą niż do dobrej zabawy. Nie jest to łatwy do jednoznacznej oceny film, lecz jeśli ktoś ma ochotę się z nim zmierzyć, może go zapamiętać nie tylko ze względu na ekologiczny przekaz i mocny finał.

REKLAMA