HARVEY
James Stewart kojarzony jest przede wszystkim z optymistycznymi komediami oraz podszytymi humorem występami u Alfreda Hitchcocka. W jego dorobku znajduje się niewiele całkowicie poważnych, ciężkich ról. Dlatego też dla wielu szokująca może być wiadomość, że ten łagodny przystojniak poza ekranem może pochwalić się imponującym dorobkiem. militarnym! W czasie drugiej wojny światowej – mimo statusu gwiazdy kina – służył w amerykańskim lotnictwie. Odbył wiele lotów bojowych. Dowodził m.in. eskadrą bombowców B-24 Liberator w czasie nalotów na Berlin. W 1945 mógł pochwalić się stopniem pułkownika oraz wieloma ważnymi wojskowymi odznaczeniami. Po zakończeniu wojny Stewart aktywnie działał w amerykańskiej Rezerwie Sił Powietrznych, gdzie z czasem dosłużył się stopnia generała.
Stewart – tak jak na prawdziwego wojskowego przystało – był gorącym zwolennikiem Partii Republikańskiej. Wspierał Richarda Nixona oraz Ronalda Reagana w ich prezydenckich kampaniach. Popierał również amerykańską interwencję w Wietnamie, nawet po tym, gdy zginął tam jego syn. Legenda głosi, że z powodu różnic politycznych pobił się ze swoim przyjacielem, Henrym Fondą, który reprezentował typową dla Hollywood opcję liberalną. W tym kontekście tym bardziej dziwny wydaje się fakt, że ze wszystkich swoich ról Stewart najbardziej cenił tę w filmie, którego tytułowym bohaterem jest blisko dwumetrowy niewidzialny królik.
Zanim pojawił się na ekranach, „Harvey” święcił trumfy na scenicznych deskach. Dramatopisarka Mary Chase pracowała nad tą sztuką przez ponad dwa lata, ale z trud z pewnością nie poszedł na marne. „Harvey” zadebiutował na Broadawyu w 1944 roku i spadł z afisza dopiero po 1775 przedstawieniach. Mary Chase dostała zaś nagrodę Pulitzera. Było więc kwestią czasu, kiedy tekst zostanie zaadaptowany na potrzeby srebrnego ekranu. Stało się tak w 1950 roku. Odtwórcy głównej roli nie trzeba było daleko szukać, bo James Stewart grał również w scenicznym oryginale.
Elwood P. Dowd (Stewart) to człowiek szczęśliwy i zadowolony z życia. Zawsze się uśmiecha i dla wszystkich ma dobre słowo. Jednak jego siostra Veta (Josephine Hull) i siostrzenica Myrtle Mae (Victoria Horne) uważają, że brakuje mu piątej klepki. Jest tak, ponieważ najlepszym przyjacielem i kompanem od kieliszka Elwooda jest widziany tylko przez niego królik imieniem Harvey. I wyłącznie z tak błahego powodu kobiety postanawiają zamknąć Elwooda w szpitalu psychiatrycznym. Nie wszystko (albo raczej: nic) idzie jednak po ich myśli.
Czy film o zadowolonym z życia szaleńcu, któremu wydaje się, że towarzyszy mu dwumetrowy gryzoń, może być dobry? Oczywiście, że tak. Trzeba jednak trochę czasu, aby dać się uwieść jego niepowtarzalnemu czarowi i urokowi. Początek zapowiada „zwykłą” farsę, jednak z czasem „Harvey” okazuje się być czymś znacznie bardziej wartościowym i nieoczywistym.
Widzowie, podobnie jak większość bohaterów filmu, nie widzą Harveya. Przez większą część akcji nie wiadomo, czy istnieje on naprawdę, czy tylko w wyobraźni Elwooda. Z czasem pewne poszlaki pozwalają jednak skłaniać się ku tezie, iż wielki królik naprawdę się nim opiekuje. Są to jednak wyłącznie domysły. Dzięki temu zabiegowi cała uwaga skupiona jest na osobie Elwooda, jego problemach oraz filozofii życiowej. Bohater grany przez Stewarta momentami wydaje się być pozbawiony kontaktu z rzeczywistością, czasami jednak daje wyraźnie do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się dokoła niego dzieje i świadomie ignoruje tę wiedzę. Chce widzieć świat nie takim, jaki jest, ale jaki powinien być.
Kluczowa dla odbioru filmu jest scena, w której Elwood opowiada psychiatrze i zadurzonej w nim pielęgniarce o początkach przyjaźni z Harveyem oraz wspólnych wypadach do baru. Co istotne, królik w tym czasie nie towarzyszy bohaterom. Rozmówcy nawet przez chwilę nie wątpią, że Elwood cierpi na poważne zaburzenia osobowości, a mimo tego zdają się być urzeczeni jego przemową i podejściem do życia. Ich nastawienie nie zmienia się już do końca filmu. Nie potrafią jednak wyzbyć się swojego racjonalizmu, w jednej z ostatnich z scen, przygotowując się do zabiegu, który ma „uleczyć” Elwooda z jego „choroby”, zachowują się, jakby mieli wykonać na nim wyrok śmierci. Nie zdradzę, co dzieje się później, to powinno się zobaczyć na własne oczy.
„Harvey” jest jednym z tych niepozornych filmów, które niełatwo wyrzucić z pamięci. W kilka chwil po seansie zdałem sobie sprawę z faktu, że nie mogę przestać się uśmiechać. Ten efekt oczywiście po jakimś czasie minął. Jednak nawet dla tych kilku chwil, gdy da się odczuć magię kina, warto zapoznać się z tym niesłusznie zapomnianym dziełem.
A jeżeli ktoś uważa, że nie ma możliwości, aby spodobała mu się starożytna komedia obyczajowa o wielkim, niewidzialnym króliku, to niech obejrzy „Harveya” dla naprawdę genialnej kreacji Jamesa Stewarta. Jest to jedna z tych ról, które tworzą historię kinematografii. Partnerujący mu aktorzy również spisują się bez zarzutu, jednak Stewart czyni ten mały, kameralny film o klasę lepszym. Gdy pełnym radości wzrokiem patrzy na swojego niewidzialnego towarzysza, ja jako widz nie miałem wątpliwości, że widzi Harveya, który naprawdę gdzieś się tam znajduje, a nie jest wytworem jego wyczerpanego od nadmiaru narkotyków umysłu! Mam nadzieję, że nigdy nie powstanie remake (jak mnie poinformowano, jeden już powstał, ale nie przebił się do powszechnej świadomości, ciekawe czemu?), nawet gdyby któryś z aktorów zbliżył się do poziomu do Stewarta, to nie wyobrażam sobie, aby którykolwiek współczesny twórca powstrzymał się od pokazania Harveya (a na pewno nie Steven Spielberg, który już się do tego przymierzał). Wykorzystanie najlepszych nawet efektów specjalnych zabiłoby całą magię tego filmu.
A jak się łączy podziw dla magicznej komedii z wojskiem, nalotami dywanowymi na Niemcy i napalmem? Otóż dobry oficer, a takim, jak wierzę, był Stewart, musi umieć racjonalnie i precyzyjnie oceniać sytuację, więc jeżeli generał James Stewart uważał tę rolę za swoją najlepszą, to rzeczywiście coś musiało w tym być. I jest.