Crimson Peak: Wzgórze krwi
Posiadłość Allerdale Hall, do którego trafia główna bohaterka Crimson Peak: Wzgórza krwi, jest wyjątkowo cudacznym tworem. Budynek postawiony na złożach płynnej gliny ma bardzo niepewne fundamenty, a i dach wymaga generalnej naprawy – dziura na poddaszu sprawia, że – czy śnieg, czy deszcz – wszystko ląduje na środku holu. Glina brudzi biały puch do tego stopnia, że ten zmienia swoją barwę na przypominającą krew czerwień, zimą okalającą całą posiadłość. Domostwo to ma swoje lata, co sprawia, że trzeszczy i piszczy tu praktycznie każda rzecz, począwszy od drzwi oraz wielkiej windy, skończywszy na podłodze, przez którą sączy się coś mulistego. Można odnieść wrażenie, że budynek ten jest nie tyle żywym, ile umierającym organizmem. Aż dziw bierze, że ktoś tu mieszka.
Naszym przewodnikiem po tajemnicach tej angielskiej rezydencji staje się Edith Cushing (Mia Wasikowska), młoda Amerykanka o zapędach pisarskich. Zamiast pisać romanse w stylu Jane Austen, woli jednak opowieści z duchami w tle, wzorując się na Mary Shelley. Oczywiście dokładnie taka historia stanie się jej udziałem, gdy pozna sir Thomasa Sharpe’a (Tom Hiddleston), młodego baroneta, wynalazcę poszukującego wsparcia finansowego na budowę maszyny swojego projektu. Oboje szybko się w sobie zakochują i, pomimo obiekcji ojca Edith, biorą ślub. Lecz już po przyjeździe do Allerdale Hall dziewczyna staje się świadkiem dziwnych rzeczy. Dom sprawia niepokojące wrażenie, siostra Thomasa, Lady Lucille (Jessica Chastain), wyraźnie dystansuje się od swojej bratowej, zaś nocą Edith nawiedzają duchy.
[quote]Bardziej gotycki romans niż horror, Wzgórze krwi jest filmem opartym na mrocznym klimacie niż faktycznie przerażających scenach.[/quote]
Reżyser Guillermo del Toro umie straszyć, co udowodnił wielokrotnie, choćby Kręgosłupem diabła oraz Labiryntem Fauna, równie często operując sugestywnymi zdjęciami i muzyką, jak i bardziej dosadnymi efektami. Również i teraz nie wzbrania się przed wyjątkowo drastycznymi scenami, które wraz z bardzo klasyczną narracją oraz wykwintnym wyglądem przywodzą na myśl filmy grozy ze stajni Hammera. Paleta kolorystyczna zaś odsyła nas do włoskich speców od straszenia – tak nasyconych barw w horrorze nie było chyba od czasów Suspirii Dario Argento. Jednak więcej u del Toro jest z Mario Bavy. Podobna wrażliwość wizualna, ubranie horroru w kostium oraz upodobanie do makabry są tożsame z kinem Włocha powstałym w latach 60-tych.
Ostatecznie nawiązania te czynią z filmu meksykańskiego reżysera zaledwie hołd dla dawnego horroru niż nową i oryginalną propozycję w tym gatunku.
[quote]Cytatowością stoi Crimson Peak, która objawia się nie tylko w formie, ale i w jej komentowaniu.[/quote]
Wzmianka o niemożności widzenia barw czerwonej i zielonej u daltonistów jest zabawna w kontekście tego, że właśnie te kolory (jeszcze może żółć) wybijają się podczas wielu scen. Cushing jest nazwiskiem nieobcym dla fanów brytyjskiego kina grozy, zaś znaleziona w biblioteczce dr McMichaela książka Arthura Conana Doyle’a sygnalizuje detektywistyczne zapędy bohatera, które znajdą swoje odzwierciedlenie w filmie. Być może tylko dla mnie fryzura Thomasa Sharpe’a przypomina uczesanie Edgara Alana Poe, ale już relacje między Edith a Lucille wydadzą się znajome każdemu, kto widział Rebekę Alfreda Hitchcocka. W ten sposób reżyser za szybko odsłania swoje karty. Pozostawia największe niespodzianki na sam koniec, lecz spostrzegawczy widz już po dwudziestu minutach zda sobie sprawę, dokąd zmierza fabuła oraz jakie rozwiązanie czeka go w finale.
Mimo to opowieść twórcy Pacific Rim ma w sobie dużo starodawnego uroku i typowo deltorowskiego myślenia. Jest, podobnie jak książka Edith, nie tyle historią o duchach, ile historią z duchem będącym zarówno manifestacją uczuć oraz służącym jako ostrzeżenie przed prawdziwym zagrożeniem. Reżyser ponownie stoi po stronie bytów fantastycznych, dając im prawo głosu, choć tym razem znaczącą skracając ich czas ekranowy.
Właściwy konflikt rozgrywa się tu między trójką głównych bohaterów – dobrą Edith, udręczonym Thomasem i zimną Lucille. Wasikowska zagrała wcześniej w Jane Eyre, zatem gotycki klimat jest jej nieobcy i po raz kolejny udowadnia, że w kostiumie czuje się jak ryba w wodzie. Chastain wypada jeszcze lepiej, ale i rolę ma bardziej popisową, tłumiąc w sobie ogień, który w końcu musi wybuchnąć. Najciekawszy jednak wydaje się Hiddleston, być może dlatego, że jego postać jako jedyna ulega ciągłym zmianom. Już w pierwszej partii filmu jawi się jako ktoś tylko pozornie otwarty i przyjazny, choć ta ewolucja w dalszej części jest aż za bardzo subtelna, wręcz niedostrzegalna. Muszą zatem wystarczyć jego czyny, potwierdzające metamorfozę, jaką Thomas przechodzi na naszych oczach.
To przykre, że del Toro tak łatwo dał się złapać w pułapkę cytowania. Gotycki romans powinien aż kipieć od emocji i namiętności, ale tego we Wzgórzu krwi brak – być może dlatego, że za szybko rozpoznajemy tropy, a reżyser kładzie większy nacisk na formę niż relacje między bohaterami. Del Toro kocha obrazy, nadaje im odrealniony, nieco oniryczny wręcz status, w czym pomagają mu wspaniała scenografia oraz malownicze zdjęcia, ale nawet wygląd filmu wydaje się być skądś znany. Wszystko to jest piękne, namacalne, a zarazem takie nierealne, stworzone przez człowieka, który chciał nakręcić dzieło godne swoich inspiratorów. Czasem jednak miłość do kina może być dla filmu krzywdząca.