Coś za mną chodzi
Przed seansem Coś za mną chodzi uraczono widzów zwiastunami trzech innych horrorów. Piramida wydaje się kolejnym, nic nie znaczącym dreszczowcem w niby-dokumentalnej estetyce, a Taśmy Watykanu rozbuchaną i głupią jak but kopią Egzorcysty. Jedynie Oculus po krótkiej zajawce sprawia wrażenie całkiem oryginalnego i niepokojącego filmu grozy, lecz już obejrzawszy go, muszę stwierdzić, że w swojej próbie zniekształcania rzeczywistości zamiast intrygować i napawać lękiem, zwyczajnie mnie zmęczył. Nic więc dziwnego, że na tym tle Coś za mną chodzi prezentuje się imponująco – jest dziełem zaskakującym nie tylko elegancką formą i niebanalną fabułą, ale również (co najważniejsze) potrafiącym skutecznie przestraszyć. I choć poszczególne elementy wydają się wzięte z innych, klasycznych już tytułów, całość sprawia wrażenie świeżego i nietypowego.
Jay (bardzo dobra, znana z Gościa, Maika Monroe) jest typową nastolatką mieszkającą na przedmieściach Detroit. Dobrze się czuje w towarzystwie swojej młodszej siostry Kelly i przyjaciół, czytającej Dostojewskiego Yary oraz Paula, skrycie podkochującego się w Jay. Ona jednak ma już chłopaka, przystojnego Hugh, który wydaje się porządnym facetem, do czasu, gdy po pierwszym wspólnym seksie, usypia ją. Gdy dziewczyna budzi się przywiązana do wózka inwalidzkiego, jej partner tłumaczy, że nie skrzywdzi jej, ale musi ona o czymś wiedzieć – coś zacznie za nią chodzić. Coś morderczego, wyglądającego jak człowiek, lecz nie będące istotą ludzką. To coś może przybrać formę kogoś obcego, bądź znajomego, lecz tylko Jay będzie mogła to dostrzec. Jakby na potwierdzenie tych słów z ciemności wyłania się zupełnie naga kobieta, krocząca powoli niczym żywy trup w kierunku dziewczyny. To coś jest powolne, lecz wytrwałe, i w końcu dopadnie swoją ofiarę, mordując ją w potworny sposób. Jedynym sposobem, aby przekazać komuś to dalej, jest przespanie się z tą osobą. Lecz nawet wtedy nie jest się bezpiecznym, gdyż po śmierci następcy to coś wróci do poprzednika.
W filmie Davida Roberta Mitchella widać wpływ wczesnej twórczości Davida Cronenberga, choć stylistycznie Coś za mną chodzi bardziej przypomina skrzyżowanie Halloween Johna Carpentera z thrillerami Davida Lyncha. Od tego pierwszego bierze długie, panoramiczne ujęcia amerykańskich przedmieść – łatwo zniszczyć i zbrukać taki spokojny i, wydawać by się mogło, normalny obrazek – oraz targającą nerwy muzykę z syntezatora. Od tego drugiego oniryczną atmosferę, która prowadzi do przeświadczenia, że zwyczajny świat bohaterów od początku był ułudą. Nieprzypadkowo również reżyser umieszcza akcję filmu w Detroit. Obecnie nadaje się ono idealnie do filmów grozy, co wykorzystał niedawno również Jim Jarmusch w Tylko kochankowie przeżyją. Miasto-widmo, ze zniszczonym budynkami i pustymi ulicami – choć widzimy je zaledwie w paru scenach, dobrze oddaje rozkład, jakiemu ulega świat Jay.
O ile łatwo określić miejsce akcji, o tyle trudniej ustalić, kiedy się ona dzieje. Bohaterowie oglądają czarno-białe filmy w starych telewizorach, nikt tu nie korzysta z komórek, kino wydaje się wyjęte z innej epoki, ale znów Yara czyta Idiotę na tablecie w kształcie muszelki. Ta bezczasowość uderza widza nie mniej niż kolejne ataki bezimiennego widma. Również fakt, że w całym filmie właściwie nie ma dorosłych, a przynajmniej nie odgrywają oni żadnej znaczącej roli. Niekoniecznie prowokuje to do pytań o przedstawioną rzeczywistość, ile wzmaga poczucie bezradności i zachwiania.
Jay ma na sobie tylko bieliznę, gdy Hugh podrzuca ją pod jej dom feralnej nocy. Zostawiona na ulicy jest wstrząśnięta tym, co ją spotkało, nie mniej niż gdyby padła ofiarą gwałtu. Zapytana przez policjanta o stosunek przyznaje, że był on za obopólną zgodą. Jednak nie można powiedzieć, że dziewczyna nie została wykorzystana. Jedynym celem Hugh było bowiem pozbycie się upiora. Ich związek od początku był wyreżyserowany przez niego, tylko po to, aby mógł się z nią przespać, czym ona wydaje się być bardziej zdruzgotana niż widmem nadchodzącej (sic!) śmierci. Zagrożenie można zatem traktować metaforycznie – do żadnej osoby Jay nie może się zbliżyć, żadnej nie może zaufać, a nawet pokochać. Każda wydaje się potencjalnym zagrożeniem, mogącym znów ją skrzywdzić. Nieprzypadkowo w finale upiór przybiera postać kogoś bardzo bliskiego dziewczynie.
W Coś za mną chodzi nikt na głos nie mówi o miłości, choć pierwsze fragmenty filmu wyraźnie sugerują, że główna bohaterka jest zakochana. Hugh jednak dopuszcza się zdrady traktując jej ciało i uczucia w sposób przedmiotowy i egoistyczny. Jeśli Jay chce przeżyć, musi zacząć myśleć w podobny sposób, na co jednak dziewczyna nie chce wyrazić zgody. Wyjawia swoim przyjaciołom, co ją dręczy, a ci, choć początkowo niechętnie, wkrótce zaczynają jej wierzyć. Strach przed morderczą zjawą nie zniechęca jednak ani Paula, ani mieszkającego po drugiej stronie ulicy Grega, którzy chętnie by wybawili Jay. Umożliwia to Mitchellowi rozładowanie aż za bardzo żałobnej atmosfery – taki Paul wydaje się dobrym przyjacielem, ale gdy mówi, że chce pomóc (w oczywisty sposób), w widzu zbiera się na śmiech. W takim przypadku facet zawsze ochoczo ruszy z odsieczą. Tyle, że Paul nie wygląda jak facet, ale jak niewinny chłopaczek. Być może w tym tkwi dramat jego, Jay oraz ich przyjaciół. Są zmuszeni do podjęcia walki w dorosłym życiu, na które nie są jeszcze gotowi. Tym samym brak rodziców i innych dorosłych wydaje się zrozumiały. Dla bohaterów nie ma już powrotu do krainy błogiej niewinności. Teraz sami muszą zadbać o siebie.
Podoba mi się mnogość interpretacyjna filmu Mitchella, coraz rzadziej widoczna w tym gatunku. Sprawdza się on na wielu poziomach, również tym podstawowym, jako autentycznie straszny horror. Jednak nie jest on bez wad. Tempo siada na długo przed zakończeniem, każąc zastanowić się, dokąd to wszystko zmierza. Również finałowy pojedynek wydaje się nielogiczny, jeśli spojrzeć na wcześniejsze wydarzenia. Na szczęście reżyser doskonale wiedział, w którym miejscu uciąć swój film. Puenta może dla niektórych wydać się dwuznaczna. Nie dla mnie. „Jeśli są jakieś wątpliwości, to znaczy, że nie ma żadnych wątpliwości”, cytując klasyka.
korekta: Kornelia Farynowska