BRUD
Śledzenie poczynań bohatera Brudu przywodzi na myśl prolog z Rozpustnika. W ostatnim zdaniu hrabia Rochester (Johnny Depp) przedstawia się i informuje widza:
Nie chcę, byś mnie polubił.
Detektyw Bruce Robertson (James McAvoy) sprawia podobne wrażenie. Jest wulgarny, chwilami wręcz obleśny, manipuluje ludźmi i notorycznie nadużywa swojej pozycji dla własnych korzyści. Perspektywa awansu sprawia, że zrobi każde możliwe świństwo, by pogrążyć rywali.
Kolejny raz ekranizacja prozy Irvina Welsha (Trainspotting) opowiada o człowieku/ludziach z problemami i szkockim akcentem. Jon S. Baird ukazał Edynburg i funkcjonariuszy tamtejszej policji w krzywym zwierciadle. Wśród kolegów po fachu Bruce’a są zidiociały staruszek Gus (Gary Lewis), a także homofob i nacjonalista Dougie (Brian McCardie). Na szczególną uwagę zasługują: Imogen Poots jako Amanda, Jamie Bell jako Ray oraz Emun Elliot jako metroseksualny Peter. Nad wszystkimi czuwa dowódca Toal (John Sessions). Nakreśleni grubą kreską, w prosty i przejrzysty sposób stanowią kontrast dla niesamowicie złożonej postaci, jaką jest główny bohater. To na nim i jego charakterze skupia się uwaga widza. Z każdym z nich Bruce bezczelnie sobie pogrywa, urabiając ich według własnych potrzeb, a oni do pewnego momentu sprawiają wrażenie dzieci we mgle.
Pod płaszczykiem cwaniactwa i chuci kryje się człowiek głęboko spaczony, a nawet chory. Film Bairda stanowi poniekąd studium tego stanu.
Chęć awansu nie tylko doda głównemu bohaterowi splendoru (wyższe stanowisko, jak również jego zdaniem, wpłynie dobrze na “sytuację z żoną”). Śledztwo w sprawie morderstwa otwiera mu furtkę do wyścigu po awans, a podczas wykonywania czynności służbowych poznajemy całą gamę przekrętów i nadużyć, jakich się dopuszcza. Detektyw Robertson nie tylko na służbie okazuje się oślizgłym gnojem. Podczas spotkania z bogatym znajomym (brawurowy Eddie Marsan) w loży masońskiej okrada go, zastrasza jego żonę, a jego samego zabiera na wycieczkę, gdzie bawi się, rzecz jasna, kosztem kolegi. Na wierzch wychodzą także inne słabości bohatera – jest hipokrytą, a w sytuacjach kryzysowych okazuje się tchórzem. Niektórych sytuacji i szczegółów nie chcę opisywać, by nie zepsuć nikomu seansu.
Technicznie Brud jest bez zarzutu – pomysłowo zilustrowane stany, w których znajduje się bohater, dobrze oddaje oprawa muzyczno-dźwiękowa. I nie ma się czemu dziwić, za batutę chwycił nadworny kompozytor samego Aronofsky’ego: Clint Mansell. O ile pierwsza połowa filmu obfituje w – mniej lub bardziej wyszukany – żart sytuacyjny, a potok przekleństw w dialogach ujmuje (zasługa akcentu), to druga część Brudu jest zdecydowanie mniej zabawna. Pozornie prosta droga do awansu zaczyna się komplikować, co wytrąca Bruce’a z równowagi, pogłębia spustoszenie w jego psychice. Lekarstwa, alkohol i narkotyki umożliwiają mu względnie poprawne funkcjonowanie, lecz emocjonalne rozchwianie utrudnia racjonalne myślenie. Dochodzące do niego wspomnienia i wiele niejasności sprawia, że osobowość Robertsona zaczyna sukcesywnie się rozpadać. Dziury w pamięci utrudniają mu nie tylko pracę, lecz rozmywają mu motywacje – część jego przeszłości jest zagadką dla jego samego, a część usilnie wypiera, zachowując cieniutką fasadę twardziela.
Zburzenie czwartej ściany podczas seansu pozwala nam poczuć się jak gość, którego Bruce oprowadza po swoim świecie – a jest to miejsce, gdzie mało kto chciałby przebywać. Pojawiające sie urojenia dotyczą żony oraz postaci doktora (Jim Broadbent), którego sposób mówienia przypomina pana Deltoida z Mechanicznej Pomarańczy. Wyśmienitą kreację aktorską Jamesa McAvoy’a można zaliczyć do tej samej klasy co Bronsona z Hardym lub Choppera z Baną. Bruce Robertson nie jest aż takim brutalem, lecz jest na równi destruktywny i funkcjonuje jako rasowy antybohater. Prawdopodobnie z tego powodu przyszło polskim widzom czekać na premierę Brudu ponad rok. Niemniej jednak warto udać się do kina na taką projekcję. Nie z powodu bluzgów czy przygodnych orgietek (skwapliwie upchanych w zwiastunie). Jest to film godny uwagi przez wzgląd na kunszt aktorski McAvoy’a oraz na bardzo zmyślne zakończenie.
A przy okazji, polecamy książkę Irvine Welsha, której patronujemy 🙂