search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

BOOGIE NIGHTS. Barwnie, klimatycznie, niebanalnie

Andrzej Brzeziński

3 grudnia 2016

REKLAMA

Mówi się, że o filmach porno się nie dyskutuje, tylko się je ogląda. Warto jednak połączyć przyjemne z pożytecznym, bowiem kino pornograficzne w jakiś sposób odciska swój ślad na historii kinematografii, a nawet ośmieliłbym się stwierdzić, że jest jego nieodłączną częścią.

Pierwsze filmy porno pojawiły się prawie jednocześnie z wynalazkiem braci Lumiere, czyli już w 1895 roku. Pionierami w tej dziedzinie byli Francuzi Eugene Pirou i Albert Kirchner, twórcy najwcześniejszego zachowanego filmu pornograficznego, zatytułowanego “Le Coucher de la Marie”. Film ten nakręcony został w 1896 (jednak oficjalna data premiery to 1903) i trwał zaledwie siedem minut, ale to wystarczyło, aby wywołać skandal.

Jednak pierwsze pornosy nie miały łatwo, bowiem wkrótce osoby produkujące takie filmy zaczęto ścigać i karać jak za przestępstwa. A to wszystko w epoce znanej z surowych obyczajów. Zatem raczkujący przemysł porno zmuszony został zejść do podziemia, a dystrybucja kilkuminutowych produkcji odbywała się w wąskich, prywatnych kręgach. Na dobre sytuacja zmieniła się dopiero podczas tzw. rewolucji obyczajowej, czego przejawem była m.in. legalizacja pornografii w Danii. Razem ze zmieniającymi się normami zmieniało się też to, co uznawano za gorszące. I tak dochodzimy do lat 70., które śmiało można nazwać (idąc za tytułem popularnego serialu komediowego) różowymi i gdzie porno trafia do rąk zwykłego (dorosłego, zaznaczmy) śmiertelnika.

Teraz weźmy na tapetę taki tytuł, jak „Głębokie gardło”. Klasyk, którego sam tytuł wypada chociaż znać. To pierwszy film pornograficzny dopuszczony do dystrybucji kinowej w Stanach Zjednoczonych. Oprócz skandalu obyczajowego przyniósł również ogromne zyski. Nakręcony w ciągu zaledwie sześciu dni za 25 tysięcy dolarów, odnotował przychód w wysokości 600 milionów dolarów. Pamiętać, albo chociaż wiedzieć trzeba o innych klasykach tego typu, jak “Diabeł w pannie Jones” czy pornograficzna wersja “Alicji w krainie czarów”. Warto również wspomnieć o dosyć częstym udziale gwiazdek porno w normalnych filmach – przykładem może tu być chociażby legendarny Ron Jeremy, który dosyć często pojawia się w epizodycznych rólkach. Wreszcie jednak przemysł porno może być źródłem inspiracji dla filmowców. Często w kinie jest pokazywane jego ciemne oblicze, jak chociażby w „Hardcore” (1979) Paula Schradera z George C. Scottem czy „8 mm” Joela Schumachera, ale również jako tło do dyskusji o wolności słowa w biograficznym „Skandaliście Larrym Flyncie” Milosa Formana. I wreszcie jest „Boogie Nights” Paula Thomasa Andersona.

Drugi film w filmografii tego młodego reżysera (miał wówczas 27 lat) jest wynikiem jego młodzieńczych fascynacji. Będąc nastolatkiem codziennie mijał drzwi budynku wytwórni filmów porno w amerykańskiej stolicy tego przemysłu – San Fernando Valley w stanie Kalifornia, i jak się zwierza, często marzył o przekroczeniu jej progu. I chwała Bogu, że tego progu nie przekroczył, bo jego nazwisko sygnowałoby jedynie filmy z trzema iksami w tytułach i nigdy nie poznalibyśmy tego niesamowitego reżysera. Jednak fascynacja z dzieciństwa pozostała i w 1988 roku, rekompensując sobie niespełnione marzenie, Anderson nakręcił krótkometrażowy „The Dirk Diggler Story”. Stylizowany na dokument, opowiadał historię gwiazdy kina porno bazując na karierze autentycznej postaci Johna Holmesa. Stworzona przez Andersona postać Dirka Digglera doczekała się rozszerzenia dziewięć lat później, w swoim pełnometrażowym odpowiedniku.

Główną postacią jest Eddie Addams – siedemnastoletni chłopak bez większych perspektyw i planów na życie, ale za to hojnie obdarzony przez naturę walorami fizycznymi. Walory te zauważa przypadkowo Jack Horner, ambitny reżyser i producent filmów porno, który natychmiast proponuje Eddiemu współpracę, otwierając przed nim drzwi do przybytku seksu i wszelkich uciech cielesnych. Chłopak, występując w swojej pierwszej scenie, dzięki pokaźnym rozmiarom przyrodzenia i niespożytej energii seksualnej, szybko zdobywa popularność, uznanie i przede wszystkim pieniądze. Przyjmuje nawet pseudonim artystyczny – Dirk  Diggler. Wszystko układa się jak najlepiej, jednak sielanka nie trwa zbyt długo…

Obraz Andersona nie jest jednak filmem, w którym możemy zobaczyć, jak działa ogromna machina przemysłu porno bądź jak od kuchni wygląda powstawanie takich produkcji. Owszem, może nie jest to film, który można obejrzeć z cała rodziną w niedzielne popołudnie, jednak reżysera bardziej niż pikantne szczegóły interesują bohaterowie i ich historia. A historia to niebanalna. Nie jest to bowiem, jak mogłoby się wydawać po powyższym opisie fabuły, opowiastka w stylu „jak spełnia się amerykański sen”: bohater począwszy od zera ciężką pracą dorabia się statusu gwiazdy . Nie, historia Dirka Digglera jest tylko pretekstem do pokazania wielkich przemian i tego, jaki mają one wpływ na losy jego i pozostałych bohaterów.

Bardzo ważny jest tutaj przedział czasowy, w jakim rozgrywa się akcja. „Boogie Nights” jest bowiem klimatyczną, niezwykle barwną i zilustrowaną niesamowitą muzyką z tamtego okresu opowieścią rozgrywającą się na przełomie lat 70. i 80. Jest to moment niezwykle ważny dla przemysłu pornograficznego, ponieważ z ciemnych sal kinowych przeniósł się on wówczas do zacisza domowego, na odtwarzacze kaset video. Zarazem jest to okres smutny, ponieważ razem z erą wideo i rozpowszechnieniem tego typu produkcji nastał czas amatorów. Porno biznes stracił coś ze swojego uroku, jeśli takowy kiedykolwiek posiadał, a zyskał na bylejakości. Kręcenie filmów przestało być czymś zarezerwowanym dla wybrańców i tak jest po dzień dzisiejszy. Obecnie praktycznie każdy może zaistnieć w sieci kręcąc amatorskie porno (najlepiej kamerą z ręki) lub pozując do rozbieranych fotek. Zatem film Andersona opowiada o zmierzchu czegoś tradycyjnego, wypieranego przez blask pierwszych promieni nowoczesności. „Boogie Nights” przywodzi tu na myśl nostalgiczną tęsknotę za lepszymi czasami, w których przemysł porno posiadał jeszcze coś w rodzaju duszy, zanim jeszcze na dobre stał się maszynką do zarabiania 14 miliardów dolarów w samych Stanach Zjednoczonych, a 56 miliardów na całym świecie.

Paul Thomas Anderson w ponad dwu i pół godzinnym filmie z wyczuciem opowiada wielowątkową historię, przeplatając między sobą historie wielu postaci, nie tracąc przy tym ani tempa, ani płynności akcji. Już w pierwszym – genialnym – ponadtrzyminutowym ujęciu wprowadzającym Anderson przedstawia nam wszystkie postacie, które pojawiają się w filmie. Na początku widzimy ich wszystkich u szczytu sławy, każdy jest kimś w ich własnym zamkniętym świecie. Jednak nic nie trwa wiecznie. Wszystko zmienia się wraz z nadejściem nowego dziesięciolecia, gdy w ostatnim dniu lat 70. jeden z protagonistów popełnia samobójstwo. To wydarzenie zmienia ton filmu i życie głównych bohaterów. I choć nie od razu, to jednak kryzys nadchodzi wielkimi krokami. Nie wszyscy będą mogli się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Widzimy to dokładnie z punktu widzenia każdego bohatera. Każdy z nich odczuwa to na swój sposób. Każdy ma swoje problemy, które próbuje zagłuszyć narkotykami. Przed wieloma z nich zawiśnie widmo bezrobocia. Co więcej, każdy z nich ma swoje własne marzenia, które chciałby zrealizować i bynajmniej nie są one związane z porno biznesem.

Jednak jak tu odnaleźć się w normalnym świecie? Bo nie łudźmy się, “ich świat” nie jest to do końca zdrowy. Przeciętny człowiek w całym swoim życiu ma sześciu bądź siedmiu partnerów seksualnych, aktor filmów pornograficznych tyle samo ma w ciągu jednego dnia.  To, co dla nich jest chlebem powszednim, dla nas, zwykłych śmiertelników, jest nie do przyjęcia, a dla wielu budzi skojarzenia z prostytucją. Czy można zatem mówić tutaj o aktorstwie, jeśli ich gra polega tylko i wyłącznie na eksponowaniu (a może eksploatowaniu) własnego ciała? Anderson nie daje odpowiedzi na takie pytania. Wzorem wielkiego mistrza Altmana nie zadaje łatwych pytań i nie daje widzom oczywistych odpowiedzi. Nie bawi się w przy tym w rozdzielanie, co jest dobre, a co złe. To wszystko zostawia do przemyślenia po seansie.

Film może się pochwalić świetnym aktorstwem, począwszy od postaci pierwszoplanowych, aż po te z dalszego planu. Reżyserowi udało się zebrać na planie plejadę gwiazd. Na pierwszym planie zaskakuje Mark Wahlberg – obecnie należy do najbardziej drewnianych aktorów, a przecież tu idealnie wcielił się w postać nierozgarniętego i zapatrzonego w siebie Eddiego. Jego rola należy do nielicznych udanych, którymi w ogóle może się w swojej karierze pochwalić. Świetny powrót zaliczył dawno nie widziany Burt Reynolds jako Jack Horner, reżyser filmów pornograficznych, wprowadzający Eddiego Adamsa do porno biznesu. Jego marzeniem jest wyreżyserowanie filmu przykuwającego uwagę nie tylko seksem, ale i fabułą. Ciekawostką  jest, że Anderson kilkakrotnie próbował przekonać aktora do zagrania postaci Jacka Hornera. Reynolds rolę przyjął, jednak po zakończeniu zdjęć był tak niezadowolony z niej niezadowolony, iż uznał „Boogie Nights” za katastrofę i wypowiadał się przeciwko filmowi. Dopiero gdy obejrzał całość zmienił zdanie i słusznie, bo to jedna z lepszych kreacji w tym filmie. Za swoją rolę został nominowany do Oscara i nagrody BAFTA oraz zdobył Złoty Glob.

Ciekawą kreację stworzyła również Julianne Moore jako Amber Waves, aktorka stale występującej w filmach Jacka Hornera. Jej postać była wzorowana na popularnej w latach 70. gwieździe porno Veronice Hart, która zresztą zagrała w filmie epizodyczną rolę – postać sędziny, która odbiera bohaterce granej przez Moore prawa rodzicielskie do jej synka. Pikanterii dodaje fakt, że problemy Amber z opieką nad dzieckiem zainspirowane zostały przeżyciami Veroniki Hart właśnie. Julianne Moore, podobnie jak i Burt Reynolds, została nominowana do Oscara w kategorii najlepsza drugoplanowa rola żeńska. Na dalszym planie ciekawe kreacje stworzyli również Don Cheadle, Heather Graham i przejmujący William H. Macy w roli Małego Billa. Jest jeszcze Philip Seymour Hoffman, John C. Reilly i Philip Baker Hall, którzy należą chyba do ulubionych aktorów reżysera, bowiem można ich było zobaczyć we wcześniejszym filmie Andersona „Hard Eight”, a także w późniejszej „Magnolii”.

„Boogie Nights” to drugi film Paula Thomasa Andersona, jaki dane mi było oglądać i należy on do największych dzieł reżysera. Już przy pierwszym kontakcie, przy „Magnolii”, która zachęciła mnie do dalszego zgłębiania twórczości reżysera, zachwyciłem się jego talentem i od tamtej pory oceniam go na równi ze Stanleyem Kubrickiem, Martinem Scorsese czy może trochę mniej poważnym, ale równie genialnym Quentinem Tarantino. Jednym słowem wpisał się na stałe do listy moich ulubionych twórców. Ten facet to geniusz, a jego drugie pełnometrażowe dzieło tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. To prawdziwa uczta dla oka. Wystarczy przytoczyć świetnie sfilmowaną scenę “debiutu” Dirka Digglera. Kamera skupia się na przewijającej taśmie i twarzach ekipy filmowej bardziej niż na samym akcie seksualnym. Tutaj pokłony należą się Robertowi Elswitowi, autorowi zdjęć. To, co on potrafi zrobić z obrazem, to istny majstersztyk. Począwszy od świetnego operowania światłem, a na interesującej kompozycji kadru kończąc. Zdjęcia Elswita w „Boogie Nights” świetnie oddają klimat kolorowych lat 70. Dodatkowo to wrażenie potęguje świetna ścieżka dźwiękowa, na którą składają się przeboje ówczesnego okresu.

Z tego i z wielu innych powodów warto, a nawet trzeba ten film obejrzeć. I nie ma co się gorszyć tematyką. Nie taki diabeł straszny, jak go malują, a film Andersona to zdecydowanie coś więcej. Erotomani nie mają tu czego szukać, a dla kinomanów będzie to prawdziwa uczta.

https://www.youtube.com/watch?v=pkkcvtrIUSg

POSŁOWIE: Wczesna recenzja „Boogie Nights” mojego autorstwa pojawiła się dawno temu na Filmwebie, opublikowana pod nieużywanym nickiem z nieistniejącego już profilu. Powyższy tekst zawiera wiele fragmentów z tamtej recenzji.

REKLAMA