9 SONGS – Przegląd kina erotycznego wg KMF
Nie jestem fanem kina Michaela Winterbottoma. Hołduje on realizmowi, lecz rzadko kiedy jego dzieła są czymś więcej niż zapisem o wręcz dokumentalnej przenikliwości czegoś, co niekoniecznie sprawdza się na ekranie w takiej właśnie „surowej” formie. Zapewne dlatego najbardziej cenię Królów życia, jeden z jego najbardziej konwencjonalnych utworów, w którym realizm służy opowieści, nie zaś ją zastępuje. To nie tak, że u Winterbottoma nie ma treści – sprawia jednak ona wrażenie drugorzędnej wobec stylu, który obdziera ją nie tylko z filmowości, ale i celowości.
9 Songs opowiada historię związku dwójki młodych ludzi, dla których najważniejsze są koncerty i seks. Przynajmniej tylko tyle widzimy. Mattowi i Lisie (Kieran O’Brien i Margo Stilley) zdarza się również odezwać, lecz Winterbottom specjalnie skraca te sceny, abyśmy odnieśli wrażenie, że ta dwójka nie ma ze sobą o czym rozmawiać. Być może ma rację. Ze strzępków ich konwersacji nie tylko nie dowiadujemy się prawie niczego o nich, ale również uświadamiamy sobie ich rosnącą obojętność ku sobie. Jest to widoczne zwłaszcza u niej. On, który wspomina ten związek, jawi się jako osoba bardziej zaangażowana, ale i dookreślona. Klimatolog badający lód Arktyki i porównujący niezmierzoną i pustą powierzchnię do dwójki ludzi w łóżku. Klaustrofobia i agorafobia w jednym miejscu.
Ale reżysera interesuje nie tylko pustka ich relacji. Ważna jest tu również perspektywa czasu, która decyduje o tym, co z ich relacji zostaje, przynajmniej w przypadku Matta. Tytułowe dziewięć piosenek, każda innego wykonawcy z różnych występów, na których byli główni bohaterowie. Pełnią one role nie przerywników między kolejnymi scenami seksu, ale równorzędnych momentów, najwyraźniej kluczowych w ich związku. Poznali się na jednym z koncertów, nic więc dziwnego, że dla niego jest to punkt odniesienia, przewijający się przez całą ich relację. Nie wiemy, czy dla niej mają one tę samą wagę. Winterbottom wydaje się w to powątpiewać – nieprzypadkowo Lisa rezygnuje z jednej imprezy, pod koniec ich związku. To nie oznacza, że Matt jest bardziej sentymentalny od niej. Po prostu są to jego wspomnienia.
Film Winterbottoma zasłynął przede wszystkim scenami erotycznymi, które mają w sobie więcej z filmu porno, gdyż akty seksualne są tu prawdziwe, nie symulowane. Przy okazji premiery pytano, czy tak można i czy nadal mamy do czynienia ze sztuką, czy pogoń reżysera za jak najbardziej realistycznym przedstawieniem związku dwojga ludzi nie zaprowadziła go za daleko. Wątpliwości natury etycznej każą zadać pytanie „po co?”. Nie tylko chodzi o pokazywanie seksu na ekranie, ale również o to, jak on wygląda. Oglądamy zatem stosunek tradycyjny, oralny i masturbację. Widzimy, jak bohaterowie się bawią – ona doprowadza go do wzwodu za pomocą rąk, a nawet stóp, zaś on postanawia przywiązać ją do łóżka i założyć opaskę na oczy przed stosunkiem. Nie ma to w sobie jednak posmaku ekscytacji, nie wywołuje podniecenia typowego dla kina erotycznego.
Prawdę, za którą goni twórca Alei snajperów trudno podważyć, tym bardziej, że faktura obrazu oraz brak sztucznego oświetlenia upodabniają te sceny do autentycznego zapisu, nie zaś zaplanowanej fabuły. Ale ta naturalność i chropowatość rodzi opór, nie tylko dlatego, że seks jest tu wręcz niefilmowy. Winterbottom udowadnia, że kino może być za blisko życia, że my jako widzowie możemy być za blisko. Dlatego 9 Songs łatwiej traktować jako eksperyment niż klasyczny film, tym bardziej, że trudno uznać to dzieło za udane. Jest to kino monotonne, miejscami sprawiające wrażenie pretensjonalnego, fabularnie proste, choć nigdy nie nazwałbym go nieważnym.
Jego konstrukcja, sposób montowania scen oraz forma każą spojrzeć na film Winterbottoma w dużej mierze jako próbę znalezienia klucza do związku, którego już nie ma. Matt nie szuka na siłę momentów zwiastujących koniec jego przygody z Lisą, nie stara się też jej idealizować, ani tym bardziej siebie. Robi jednak to samo, co reżyser, który jest za daleko sceny ze swoją kamerą, aby móc przypatrzeć się grającym zespołom, i za blisko bohaterów podczas intymnych momentów, aby zauważyć coś poza zwykłym aktem seksualnym. Zarówno koncerty, jak i seks tracą swoją siłę – przez to, że oglądamy je jeden za drugim przestają cokolwiek znaczyć. Być może Lisa zauważyła to jako pierwsza i dlatego w jej postawie w finale trudno dostrzec żal i tęsknotę. Czy można ją za to winić?
W tym wszystkim trudno odnaleźć miłość. Tej pewnie nie ma i nigdy nie było w związku Matta i Lisy. Kino erotyczne ma to do siebie, że dla zakochanych bywa brutalne i pozbawione skrupułów. Jak żaden inny gatunek nie wierzy w to uczucie, koncentrując się na potrzebach ciała, nie ducha. W 9 Songs odnajdujemy to myślenie, acz seks u Winterbottoma jakoś dziwnie pozbawiony jest erotyzmu. Obserwujemy mechanizm – piosenka-seks-rozmowa, piosenka-seks-rozmowa, itd. – w którym jest prawda, tak pożądana przez reżysera, ale dla filmu erotycznego pobrzmiewająca sztucznością. Być może gdyby te wszystkie odważne sceny były udawane, zobaczyłbym więcej.
korekta: Kornelia Farynowska