REBELIANT (FREE STATE OF JONES). Matthew McConaughey Robin Hoodem Ameryki
Free States of Jones ukradkiem przemknęło w 2016 roku przez jankeskie kina, a u nas pojawiło się prosto na DVD pod tytułem Rebeliant, świecąc przez chwilę twarzą zabrodziałego Matthew McConaugheya z kioskowych wystaw, jako dodatek do jednego z czasopism. Ogólnie pięćdziesięciomilionowy budżet nie zwrócił się nawet w połowie, a produkcja zniknęła natychmiastowo z radarów krytyki – i nic dziwnego, bo i oceny zbierała dosyć przeciętne.
Mnie jest jednak najnowszego obrazu Gary’ego Rossa po prostu szkoda, bo to jedno z moich zupełnie niespodziewanych filmowych zaskoczeń zeszłego roku. Podchodziłem do seansu zupełnie bez żadnych emocji, wcześniej ukradkiem zerkając na jeden ze zwiastunów – cudów tam nie było, a całość przypominała konwencjonalną narrację rozliczającą rasistowską historię Stanów Zjednoczonych i próbującą zagarnąć dla siebie jednego z historycznych bohaterów związanych z wojną secesyjną.
Do seansu zachęcał jednak fakt, że opowieść opierała się na prawdziwej postaci Newtona Knighta – farmera z Missisipi, który zaciągnął się do armii Konfederatów w roli sanitariusza. Szybko jednak zatracił wiarę w sens konfliktu i zdezerterował, ukrywając się w rodzinnych stronach. Tutaj, zniesmaczony działaniami wojska, które zabierało farmerom spore części zbiorów w ramach podatku, postanowił stawić im czynny opór, zjednując sobie innych wyrzutków – co miało doprowadzić do uczynienia z Hrabstwa Jones niepodległego terenu względem władzy Południa. Działania Knighta uchodzą jednak dzisiaj za moralnie niejednoznaczne, co czyni go tym ciekawszym materiałem na film. To forma rebelii z potrzeby serca, chaotyczna, planowana w biegu, którą kino kocha od zawsze.
Ross, opierając się na literackich renarracjach historii Knighta, postanowił dosyć jednoznacznie opowiedzieć się za jego bohaterstwem, popychając opowieść wyraźnie w stronę przypominającą momentami film niemalże o Robin Hoodzie. Bohater zresztą przez sporą część filmu ukrywa się w rozwiniętej ponad stan leśnej bazie, razem ze zbiorowiskiem różnorakich charakterów (zbiegli niewolnicy, inni renegaci z armii Konfederatów), gdzie ma pogłos i zostaje postawiony w roli lidera – przywołując z miejsca obraz banity z Sherwood. Jest to prosta konstrukcja, Ross bardzo bezpiecznie podchodzi do struktury opowieści, ale ciężko odmówić jej solidności.
Przez cały film integralnym elementem fabuły jest problem rasizmu i spartańskie prawo ciemiężące niewolników, jednak – przynajmniej przez lwią część seansu – twórcy unikają politykowania i gadających głów. W centrum historii stoi cały czas ludzka godność i w oczach Knighta wszyscy są po prostu – i przede wszystkim – równi. Narracja prowadzona jest natomiast dwutorowo, z (krótkimi) przebitkami do toczącej się osiemdziesiąt pięć lat później sprawy sądowej jego potomka, który ma zostać pociągnięty do odpowiedzialności prawnej, gdyż działania Newtona Knighta doprowadziły do tego, że Davis Knight jest uznawany w jednej ósmej za osobę czarnoskórą (chociaż bez badania jego drzewa genealogicznego stwierdzić się tego nie da). Z tego powodu – ze względu na prawo o niemożności mieszania genów różnych ras – grozi mu pięć lat więzienia i anulowanie ślubu z ukochaną. Wątek ten w pierwszej chwili wydaje się wytrącać uwagę skupioną na historii jego przodka, ale finalnie stanowi ciekawą klamrę zwracającą uwagę na to, jak ważne jest dziedzictwo i jak absurdalne były prawa skrajnie skażonej rasizmem Ameryki.
Aktorsko drugi plan nie jest szczególnie warty zapamiętania, ale Matthew McConaughey – w tłustych włosach i z poszarpaną brodą – niesie obraz Rossa na swoich barkach. Z gracją skupia na sobie kamerę w każdej scenie – do tego stopnia, że oprócz kilku sekwencji w głowie zostaje głównie jego przeorana bruzdami twarz. Teksańczyk już na dobre uciekł od swojego cwaniackiego, łobuzerskiego, nadającego się do zaklinania w gifach ekranowego emploi (praktycznie każdy jego występ przed 2011 rokiem), stając się tutaj prawdziwie naznaczonym przez czasy rebeliantem, który nie walczy za wielkie idee, nie wypluwa z siebie nieustannie płomiennych przemówień (chociaż integrująca grupę tyrada jest nieunikniona), a chce po prostu godnie żyć – i pragnie, żeby inny także mieli taką możliwość. Idealnie podkreśla to fantastycznie rozegrana scena z pierwszego aktu, gdy po dezercji ukrywający się Knight trafia przypadkiem na sąsiedzką farmę, gdzie kobieta i jej nieletnie córki są okradane przez wojsko ze zbiorów. Bohater każe jej iść po broń, po czym wciska strzelby w ręce dziewczynek i każe im je wycelować w żołnierzy, gdy tylko się pojawią. Mundurowi wracają, widząc przed wejściem na posesję kobietę, dzieci i Knighta z gnatami w łapach – zaskoczony naczelny zbir z nutą strachu rzuca: „ale to są dzieci”, co główny bohater kwituje słowami: „broni nie obchodzi, kto naciska za spust”. Zamiast dywagować działa, w tańcu się nie cacka – McConaughey to żywa charyzma
Jest tu kilka takich inscenizacyjnych i dialogowych pereł (świetne, krwawe otwarcie na froncie, gdzie flaki nawożą glebę, a nogi piłuje się częściej niż drzewa) – nie na tyle, żeby całość uchodziła za wybitne widowisko, ale udanie wyrywających opowieść z pułapki morderczej konwencjonalności i przeciętności. Ross nie jest zbyt wyrazistym reżyserem, nie odciska na swoich obrazach rozpoznawalnego piętna, ale potrafi w ciekawy sposób zaznaczać ducha „amerykańskości” w swoich filmach – czego przykładem jest formalnie niebywale zuchwałe Miasteczko Pleasantville, bawiące się sielankową wizją lat pięćdziesiątych, czy zakurzony dzisiaj, a swego czasu obsypany Oscarowymi nominacjami Niepokonany Seabiscuit, gdzie marzenia i sportowa rywalizacja zostały wpisane w obraz USA okresu wielkiego kryzysu. Tutaj także znajdziemy sporo momentów, gdy ekranowa historia lekko przesiąka nudą, a narracja traci tempo, jednak w ogólnym rozrachunku zapał Knighta i rozpychanie się łokciami na wypalonej wojną mapie Ameryki sprawia, że mimowolnie podczas seansu widz ściska za niego kciuki.
To klasyczny sposób opowiadania historii, nie ma tutaj żadnych postmodernistycznych wygibasów czy ironii. Jest zamiast tego intrygujący bohater historyczny i naprawdę szkoda, że ta postać jest przybrudzona tak naprawdę tylko fizycznie – jego działania są uwznioślane, a prawdziwy Knight miał przecież swoje za uszami. Prawdziwa postać historyczna jest w tym wypadku po prostu ciekawsza, nawet gdy McConaughey zalicza tutaj znakomity występ. Widać też, że obraz w założeniach był skrojony pod Oscary, ale to mu nie grozi. I w sumie bardzo dobrze, bo to film, który nie udźwignąłby jakiejkolwiek nominacji, rozsypałby się pod naporem oczekiwań widzów. A tak pozostaje całkiem udaną próbą wgryzienia się we względnie świeże dla kina mięso amerykańskiej historii – nieprzeżuty kawałek z wojny secesyjnej. Szkoda, że Ross w pewnym momencie wyraźnie chciał złapać za dużo srok za ogon, rozrzedzając opowieść, i niezbyt umiejętnie rozkładał ciężar poszczególnych wątków. Jednak ostatecznie wolnościowy szkielet opowieści jest tutaj solidny i ostatecznie całość ogląda się naprawdę dobrze. Polecam, bo naprawdę szkoda, żeby Rebeliant zupełnie przepadł w mrokach kinowych dziejów.
korekta: Kornelia Farynowska