search
REKLAMA
Nowości kinowe

R.I.P.D. Agenci z zaświatów

Szymon Pajdak

11 sierpnia 2013

REKLAMA

Nick jest funkcjonariuszem policji z 15-letnim stażem. Ma kochającą żonę oraz piękny dom z ogrodem, ale marzy jednak o czymś więcej. Dlatego wraz ze swoim partnerem ukrywa złoto skonfiskowane handlarzom narkotyków. Dręczony wyrzutami sumienia chce się wycofać, niestety ginie podczas jednej z akcji. Trafia do Departamentu Wiecznego Odpoczynku, gdzie dostaje propozycje nie do odrzucenia: albo jako skorumpowany glina trafi przed sąd dusz, albo będzie mógł oczyścić się z zarzutów służąc w jednostce ścigającej ukrywających się na Ziemi umarlaków. Perspektywa powrotu do świata żywych wydaje się bardziej kusząca niż czekanie na wyrok, dlatego Nick zostaje funkcjonariuszem R.I.P.D. Razem z Royem, XIX-wiecznym szeryfem, swoim nowym partnerem, wpadają wkrótce na trop czegoś, co może zagrozić całemu światu.

„Agenci z zaświatów”, mimo że od samego początku byli porównywani do „Facetów w czerni”, mieli w sobie spory potencjał. Historia, którą oparto na komiksie, wydawała się ciekawa – świat umarłych, który ma swoją policję? Stróże prawa z różnych epok broniący żywych przed umarłymi? Super! Niestety całość została zarżnięta przez beznadziejny scenariusz oraz siermiężną realizację. Nie mam nic przeciwko wzorowaniu się na innych i czerpaniu z ich doświadczenia, ale pod warunkiem, że robi się to umiejętnie i z umiarem.

Nowy film Roberta Schwentkego to miks przygód agentów J i K oraz romansu rodem z „Uwierz w ducha”. Niektóre sceny wyglądają jakby były żywcem wyciągnięte z wymienionych produkcji. Mamy tutaj tajną organizację, niekonwencjonalne bronie, zbiegów, którzy udają ludzi, miłość, która przetrwa nawet śmierć i motyw zemsty – zero oryginalności. Każdy element tego filmu to kalka i klisza, którą mogliśmy zobaczyć już wcześniej. Jakby tego było mało, obraz jest niekonsekwentny i przewidywalny. Już na samym początku można się domyśleć jak film się skończy. Twórcy starają się wprowadzić nas w nastrój apokalipsy, ale robią to tak nieudolnie, że patrzymy na to wszystko z politowaniem. W produkcjach Sonnenfelda, kiedy jakiś kosmita biegał po ulicach, ludziom błyskano po oczach neutralizatorem pamięci, przez co widz mógł kupić to, że obecność UFO na Ziemi da się ukryć. W “Agentach z zaświatów” potwór masakruje pół miasta, widzą go setki ludzi, a jedyne, co dostajemy, to 15-sekundowa migawka w informacjach. Wszystko jest tutaj potraktowane po łebkach.

Aktorzy dostosowali się do poziomu reszty i miotają się bezsensownie po ekranie rzucając co chwila suchymi tekstami. Jeff Bridges wypada niemal groteskowo, kiedy tylko otwiera usta i próbuje mówić niczym stróż prawa rodem z dzikiego zachodu, a Reynolds kolejny raz ogranicza się do roli ozdobnika ekranu. Najgorsze jest jednak to, że nie ma między nimi ani grama chemii! Panowie próbują się przekomarzać, docinają sobie, ale to wszystko jest niesamowicie sztuczne i wymuszone. Daleko im do relacji, które ukazali na ekranie Tommy Lee Jones i Will Smith. Na ich tle całkiem nieźle wypada za to Kevin Bacon, który chyba doskonale zdawał sobie sprawę, w czym będzie grał, przez co widać, że robi to na pełnym luzie i bawi się swoją postacią wprowadzając do tego wszystkiego nieco lekkości.

Humor także nie jest pierwszej jakości, co uświadamiają nam już pierwsze sceny w których zbiegła dusza puszcza bąki i beka. Dzieciaki dwa rzędy wyżej się śmiały, więc wiemy do kogo skierowano takie zagrania. Jedynym naprawdę śmiesznym motywem, który niestety jest eksploatowany do granic możliwości, jest zmiana powłok cielesnych po powrocie na Ziemię. Widzieliśmy to już w zwiastunie, Roy jako piękna blondynka, a Nick jako stary chińczyk – można się uśmiechnąć za pierwszym czy drugim razem, widziane po raz dziesiąty zwyczajnie nudzi.

Kolejnym minusem tej produkcji są efekty specjalne. To wstyd, że film za 130 mln dolarów ma tak badziewne CGI, które momentami przypominają filmiki z gier komputerowych sprzed ponad dekady! Nie wiem na co wydano te pieniądze, ale na pewno nie na projekty postaci, które są mało oryginalne, oraz ich wykonanie. Jar Jar Binks z „Mrocznego Widma” wyglądał lepiej niż potwory z „Agentów z zaświatów”. Nie uświadczymy w tym filmie ogromnej, spektakularnej rozwałki, a sceny, które robią wrażenie, można policzyć na placach jednej ręki. Nawet momenty, które zostały całkiem nieźle przemyślane, zostały zniszczone przez jakość ich wykonania (wniebowstąpienie).

„R.I.P.D. Agenci z zaświatów” to film, który jest totalnie przewidywalny, nudny i nie angażuje ani przez chwilę. Postacie są płaskie, a ich relacje pozbawione jakiejkolwiek chemii. Humor jest wymuszony, a efekty specjalne słabe. Nie wiem jakim cudem ta produkcja trafiła na ekranie kin w sezonie letnim kiedy możemy oglądać „Pacific Rim”, „Iron Mana 3”, „Star Treka” czy „Człowieka ze stali” – superprodukcje zapewniające dużo więcej rozrywki niż najnowszy twór Roberta Schwentkego. 96 minut, które trwa seans mijają dosyć szybko, ale jedyne, o czym myślałem po wyjściu z kina, to problemy z płatnością kartą za bilet. Film spłynął po mnie całkowicie i nie zainteresował nawet na moment, a szkoda bo potencjał był spory.

REKLAMA