PRZYGODA NA MARIENSZTACIE. Pierwszy kolorowy polski film fabularny
– Prędzej będę się nazywał Pumpernikiel,
niż jakaś baba będzie dobrym murarzem.
Nie Ciepieliewski będę się nazywał, a Pumpernikiel!
– A ja wam panie majster powiem
ja wam powiem panie majster
że się będziecie nazywali Pumpernikiel!
Prawdziwi artyści są zdania, że prawdziwa sztuka to cierpienie, ból, udręka i refleksja przede wszystkim nad tym, co zbija nas z prostej drogi do szczęścia i uprzykrza życie doczesne. Prawdziwy artysta niegodzien jest opiewać radości życia, piękna istnienia i tych wszystkich rzeczy przynoszących ulgę, radość i ukojenie na tym łez padole. Twórczość ku pokrzepieniu serc – to dobre dla wyrobników pokroju Henryka Sienkiewicza (jemu współcześni wcale nie stawiali wysoko Trylogii) czy choćby Roberta Jansona (ultraoptymistyczny przebój Małe szczęścia z tekstem Andrzeja Ignatowskiego), że o twórcach komedii romantycznych nie wspomnę. Lecz w historii sztuki istniał kiedyś trend, programowo nastawiony na krzewienie optymizmu, hartu ducha, bohaterstwa i jedynie słusznego światopoglądu: socrealizm – pokraczna spuścizna po pierwszej powojennej dekadzie w krajach bloku wschodniego. Macherzy siłą zaprowadzanego nowego porządku społecznego uznali za nieodzowne spojenie sztuki z oficjalną doktryną w imię ideologicznego budowania lepszego jutra.
Odtąd sztuka miała być lustrem sojuszu robotniczo-chłopskiego. Malarstwo, rzeźbę, literaturę, teatr i film zaprzęgnięto do podnoszenia morale, konstruowania cukierkowych wizji prężnie zaprowadzanego komunizmu w strefie hegemonii Wielkiego Brata. Kinematografia polska, z trudem podnosząca się z wojennego upadku, wpadła w pułapkę znacjonalizowanych struktur, gdzie nie było miejsca na artystyczną dowolność. Indywidualizm zastąpiono kolektywnym tworzeniem filmideł o przodownikach pracy, współzawodnictwie i partyjnej agitacji nieuświadomionych mas. Zaplute karły reakcji w blokach przegrywały z kołchoźnicami na traktorach, a budowniczowie nowego, wspaniałego świata przedstawiani byli jako herosi o jasnych spojrzeniach; ich kwestie dialogowe były almanachem frazesów z partyjnego przemówienia.
Wypełniane w 300% założenia ideowe praktycznie od samego początku musiały być skazane na artystyczne samobójstwo. Filmy tamtego okresu były kompletnie niestrawnymi gniotami, które publiczność w końcu zaczęła gremialnie olewać. Złagodzono zatem ideologiczny gorset i przyjęto wytyczne dotyczące nieco bardziej rozrywkowej formy socrealistycznej produkcji dla ludu pracującego miast i wsi. Tego zadania podjął się twórca legendarnych Zakazanych piosenek Leonard Buczkowski, reżyserując w 1953 roku komedię pod bezpretensjonalnym tytułem Przygoda na Mariensztacie.
W ramach akcji “Cała Polska odbudowuje swoją stolicę”, do Warszawy płynie nieprzerwany potok ochotników do budowy lepszego jutra dla siebie i kraju. Wśród nich zespół pieśni i tańca ze swoją gwiazdą, młodziutką Hanką Ruczajówną (Lidia Korsakówna). Dziewczyna woli jednak ubranie robocze i pracę przy odbudowie Mariensztatu. W ten oto sposób nasza Hanka poznaje Jana Szarlińskiego (Tadeusz Schmidt), młodego, przystojnego przodownika pracy, z równym powodzeniem kładącego cegły, jak i podbijającego jej niewieście serce. Odtąd tych dwoje staje się nierozłącznych, nie tylko przy wznoszeniu murów, ale i podczas romantycznych spacerów wśród rosnącej w błyskawicznym tempie Warszawy. Lecz na przeszkodzie ich wspólnego szczęścia staje majster Ciepielewski, szef Janka. Jego oddanie sprawie budowlanej jest bowiem równie niewzruszone, jak głęboko szowinistyczne przeświadczenie, że żadna baba-murarz nigdy nie dorówna mężczyźnie na tym samym stanowisku. Hanka i kobieca brygada murarek podejmują wyzwanie…
Ech, jak to fajnie popatrzeć na piękną, silną i rosnącą ku chwale socjalizmu ojczyznę. Przygoda na Mariensztacie to nie tylko pierwszy kolorowy polski film fabularny (Krzyżacy wcale nie byli pierwsi…). To również urzekające naiwną prostotą świadectwo czasów, w których nakazy partyjne próbowano ożenić z klasyczną komedią romantyczną. Tak – gdyby wydrapać z tego przesłodzonego filmidła całą otoczkę ideologiczną, oczom naszym ukazuje się najprawdziwsza opowieść o dwojgu zakochanych w sobie ludzi, którzy w ramach wojny płci gotowi są udowodnić sobie każdy, nawet najbardziej absurdalny aspekt tej walki, a i tak oboje w końcu padną sobie w ramiona w ostatniej scenie. Wyrosłe z przedwojennej tradycji komediowe perypetie rywalizacji kobiet i mężczyzn, kto pierwszy poskłada dom ze sterty cegieł, reżyser wzmocnił postacią majstra Ciepielewskiego. Ten człowiek starej daty, kultywujący tradycyjny model rodziny (czyli baby do garów), nagle zostaje postawiony w sytuacji błyskawicznego awansu społecznego kobiet. Sekwencja, w której na każdym kroku spotyka on kobiety na kierowniczych stanowiskach (od obsługi miejskiej komunikacji aż do naczelnego szefostwa) to komedia czystej wody (“- Kierownica to nie patelnia, ja was nauczę!”).
Dzięki tym elementom Przygoda na Mariensztacie przynajmniej w części pozbyła się wizerunku nachalnego produkcyjniaka o jedynie słusznych mistrzach kielni, choć Leonard Buczkowski odrobił socrealistyczną lekcję perfekcyjnie. Każda postać filmu to praworządny obywatel, którego jedynym zmartwieniem jest liczba cegieł położonych w czasie szychty. Pamiętać przecież trzeba, że budowniczowie stolicy byli ludźmi, doskonale pamiętającymi przedwojnie. Mimo to na ekranie nie widać nawet cienia refleksji nad “starymi czasami” i jakiejkolwiek krytyki narzuconego reżimu. Psychologia postaci skrojona jest (oprócz wstawek obyczajowo-komediowych) niemal wyłącznie do współzawodnictwa pracy i zachwytu nad odbudowywaną stolicą. Bohaterscy budowniczowie są pomnikowo kadrowani z żabiej perspektywy na tle malowniczo nakrapianego cumulusami błękitnego nieba – ujęcia te wykorzystał Andrzej Wajda w rozliczającym stalinowskie lata Człowieku z marmuru, w sekwencji fikcyjnego dokumentu reżysera Burskiego Oni budują nasze szczęście.
Bardzo dobrze dobrano sympatyczną obsadę. Dla ślicznej Lidii Korsakówny była to pierwsza rola filmowa. Leonard Buczkowski do ostatniej chwili szukał odtwórczyni roli Hanki. Gdy 19-letnia Lidia Korsakówna jako członkini występującego w filmie Zespołu Pieśni i Tańca Mazowsze pojawiła się na planie, reżyser już wiedział, że znalazł swoją aktorkę. Murarza-rekordzistę Janka Szarlińskiego zagrał 33-letni wówczas Tadeusz Schmidt, aktor o niemal referencyjnej urodzie socjalistycznego bohatera.
Jak po latach można odbierać Przygodę na Mariensztacie? Z jednej strony jest to obraz czasów minionych, sprowadzony do poziomu zakłamanej, kolorowej pocztówki. Coraz głośniej dające o sobie znać chore resentymenty komunizmu jako ustroju, w którym wszyscy po równo klepali biedną urawniłowkę, pozwalają sierotom po komunie traktować film Leonarda Buczkowskiego jak lekarstwo na czasy obecne, w których człowiek pracy nikomu łaski nie robi, a bohaterskim przodownikom nie stawia się już pomników. Jak mawiają Czesi – to se ne vrati. Pozostała komedia romantyczna, która – odporna na ideologiczne wtręty – jest chyba jedynym elementem Przygody na Mariensztacie strawnym dla współczesnego widza.
Tekst z archiwum film.org.pl (08.12.2004).