PRZYCHODZI PO NAS NOC. Gwiazdor “Raid” w nowym filmie Netfliksa
Lubię udzielać filmowcom kredytu zaufania. Kiedy idę na film science fiction, zawieram z jego scenarzystą niepisaną umowę – uwierzę w kosmiczne wybuchy, obce cywilizacje i skoki w nadświetlną, jeśli otrzymam wciągającą historię i bohatera, za którego będę mógł trzymać kciuki. W przypadku niskobudżetowego horroru przymykam oczy na wykonanie efektów, makijażu czy charakteryzacji, a doceniam pomysłowość i inwencję twórczą ekipy, która nad nimi pracowała. W przypadku filmów akcji zawieszam na dwie godziny swoją niewiarę w zasady fizyki lub psychologii i pozwalam nieść się wydarzeniom. Warunek każdorazowo stawiam jeden: naczelnik tej całej zabawy – reżyser – ma pokierować obrazem na ekranie w taki sposób, bym w jak najmniejszym stopniu dostrzegał jego oczywiste kłamstwa.
A filmy akcji – i ich twórcy – uwielbiają kłamać. Tylko tam jeden nowojorski policjant jest w stanie na boso wyeliminować szajkę przebiegłych, uzbrojonych terrorystów, skromny informatyk unika kul i lewituje w powietrzu, a jedna kobieta jest w stanie wyciąć w pień osiemdziesięciu członków yakuzy. Jednym z najsłodszych kłamstewek tego gatunku sprzed kilku lat okazał się, dość niespodziewanie, indonezyjski Raid. Był to bardzo prosty, bardzo efektowny i bardzo efektywny obraz. Elitarny oddział policji wchodzi do kilkupiętrowego budynku opanowanego przez przestępców. Główny bohater, opisany w kilku zaledwie kadrach, jest mężem i ojcem nowo narodzonego dziecka. Źli faceci zabijają bez mrugnięcia okiem, dobrzy – dają się zabić bez mrugnięcia okiem. Po kilku minutach protagonista zostaje sam i musi stawić czoło falom bezlitosnych morderców. Jego droga od piwnicy po ostatnie piętro jest zarówno motorem napędowym akcji, jak i osią dramatyczną historii. Dość powiedzieć, że Raid z miejsca stał się klasykiem kina akcji. Nie trzeba było długo czekać na szybki boom naśladowców. W krótkim czasie narodził się nowy podgatunek, którego gwiazdą stał się Iko Uwais – aktor i mistrz sztuk walki. Jego talent i ekranową charyzmę wykorzystali twórcy podpisujący się jako The Mo Brothers w filmie Headshot z 2016, a teraz jeden z „braci” (nie jestem pewien ich pokrewieństwa, mają różne nazwiska), Timo Tjahjanto, samodzielnie napisał i wyreżyserował Noc po nas przyjdzie.
Wydaje mi się, że podstawą takich produkcji powinna być prostota, co skutecznie udowodnił Raid. Jako widz nie mam ochoty wdrażać się w meandry fabuły, oceniać, kto jest kim, zastanawiać się, gdzie wcześniej widziałem tę postać i o co chodzi w tym dialogu. Innego zdania jest Tjahjanto i już na wstępie porzuca ideę prostego, mechanicznego kina na rzecz wygórowanych ambicji stworzenia, jak mniemam, epickiej, dramatycznej przypowieści. Miesza ze sobą kilka wątków, skacze z historią z miejsca w miejsce, rozkłada fabułę na perspektywy kilku bohaterów. W ten niemal podręcznikowy, akademicki sposób pozbawia swój film dramatycznego napięcia. Ani przez chwilę nie można odnieść wrażenia, że całość historii posuwa się do przodu. Epizodyczna budowa scenariusza sprawia, że zamiast wciągającej akcji mamy do czynienia ze zbiorem luźno ze sobą powiązanych scen walk. Żadna z postaci nie pozwala się do siebie przywiązać. Należy pamiętać, że prostota scenariusza nie zwalnia scenarzysty z obowiązku nakreślenia bohaterów – najlepiej za pomocą ich działania. W Noc po nas przyjdzie postacie ciągle do siebie gadają. Trochę powalczą, a potem rzucają fragmenty dialogów w stylu „Byłeś w gangu XXX, a teraz ich zdradziłeś!” albo: „Muszę cię zabić, bo takie mam zasady”. A jeden moment w ogóle wskoczył mi chyba na listę najbardziej żenujących rozwiązań fabularnych. Wchodzi facet A do rzeźni. Rzeźnię prowadzi facet B. Facet A dawno temu zdradził gang faceta B. Faceci stają naprzeciwko siebie. Facet B spogląda na karteczkę przyklejoną do szafki. Napis na karteczce głosi „Zgłosić, gdy pojawi się facet A”. Gangsterzy robiący notatki z rozkazów ich bossa? W tym właśnie momencie stwierdziłem, że twórcy nadużywają zaufania z udzielonego im kredytu.
Podobne wpisy
Tak więc fabuła się nie klei, bo co chwilę skaczemy w inne miejsce i nie ma to wszystko ze sobą większego powiązania poza tym, że jedni goście chcą zabić drugich gości za złamanie jakichś-tam kiedyś-tam złożonych ślubów wierności i-takie-tam. Nie potrafię nie odwoływać się do mistrzowskiego Raidu, ale to właśnie jego twórcy wydają się doskonalę rozumieć istotę konfliktów w tego typu kinie: motywacja i cel muszą być realne, widoczne, namacalne. Samotny policjant, zamknięty budynek, rzesza przeciwników – nie można skuteczniej opisać położenia bohatera i dać do zrozumienia, co jest jego celem i w jaki sposób może go osiągnąć. Czego nie można powiedzieć o Nocy… w żadnym momencie nie będziemy w stanie ocenić szans bohatera i jego położenia. A jeśli ponadto nie czujemy do niego sympatii ani przywiązania, to cały seans staje się po prostu obojętny.
Pal to wszystko licho. Nawet jeśli, to film akcji oglądam dla akcji. Nadal jednak – musi mnie ona kupić. Jak jest w filmie Tjahjanto? Jest różnie. Na pewno – nierówno. Choreografia stoi na wysokim poziomie, kamera jest odpowiednio daleko i wykonuje ciekawe ruchy (np. podąża za fragmentem wyłamywanej ręki – bardzo ciekawie to wygląda), montaż bywa klarowny, bywa chaotyczny, ogólnie jednak większość bijatyk ogląda się dobrze. Gorzej, gdy bohaterowie chwytają za broń palną. Takiego nagromadzenia absurdów nie widziałem już dawno. Niestety w tych momentach wychodzi bezczelne kłamstwo reżysera. Przeciwnicy nie trafiają do siebie z broni automatycznej z odległości trzech metrów. Drewniany stołek chroni człowieka przed serią z trzech karabinów maszynowych. I tak dalej. Właśnie w takich momentach akcja przestaje dawać satysfakcję, a zaczyna nużyć. Napięcie spada. Zasłona dymna znika. Nie wystarczą ciekawe pomysły, hektolitry sztucznej krwi, wypruwane flaki i inne atrakcje. Za ostateczny argument przeciwko filmowi wyciągam jednak to, że w większości grupowych scen walki ewidentnie i jak na dłoni widać, że kolejni aktorzy czekają w kolejce, aż protagonista skończy z ich poprzednikami… W to po prostu nie można uwierzyć. A byłem gotów – po prostu chciałem, żeby twórcy mnie oszukali. A oni nie zrobili nawet tego… I tak scena po scenie, mordobicie po mordobiciu, strzelanina po strzelaninie dotrwałem do finału tej niezajmującej opowieści tylko po to, by narobić sobie apetytu na powtórkę… Raidu.