PRZEŁĘCZ OCALONYCH. Nawiedzona wojna
Oparta na biografii wojennego weterana Desmonda Dossa Przełęcz ocalonych podzielona jest na trzy akty. Pierwszy z nich skoncentrowany jest na młodości głównego bohatera (Andrew Garfield), jego pierwszej miłości, relacji z rodzicami, w szczególności z uzależnionym od alkoholu ojcem (Hugo Weaving). W drugiej części Mel Gibson przerzuca nas do koszar, gdzie Desmond przygotowuje się do misji na japońskim froncie. Konfrontuje się tam z gruboskórnym dowództwem i formowanymi razem z nim przyszłymi żołnierzami. Trzeci akt to przede wszystkim relacja z brutalnej konfrontacji na strategicznym wzniesieniu na wyspie Okinawa, nazywanym Hacksaw Ridge. Niestety film Mela Gibsona na każdym z etapów fabuły dostarcza masę problemów. Wraz z zwiększaniem dramatycznego ciężaru kluczowych dla kolejnych rozdziałów wydarzeń proporcjonalnie rośnie kaliber błędów popełnianych przez reżysera.
Przełęcz ocalonych to rozchwiana, kontrowersyjna, drażniąca i ideologicznie szokująca produkcja.
Określiłbym ją nawet jako niebezpieczną i fanatyczną, blisko sąsiadującą z kinem propagandowym. Dodatkowo skrajnie Amerykocentryczną. Przy jej ocenie niełatwo skoncentrować się wyłącznie na warstwie artystycznej, ponieważ nie jest ona w stanie przysłonić ideologicznych fundamentów, na których zbudowano ten film. Nawet nie chodzi o ich radykalność, ale mało wyszukane metody, jakimi Przełęcz ocalonych operuje, by do siebie przekonać.
Desmond Doss to niewątpliwie interesująca postać. Jest głęboko wierzący, ciągle studiuje Biblię, aktywnie uczestniczy w życiu społeczności wiernych. Pewien wypadek z młodości sprawił, że całkowicie wyrzekł się przejawiania jakiejkolwiek agresji. Nigdy nie sięgnie po broń, nigdy na nikogo nie podniesie ręki. Zakocha się w pielęgniarce, a zanim wyjedzie na front, oczywiście zdąży się jeszcze oświadczyć. Mel Gibson z każdą kolejną sceną stara się budować złożony portret psychologiczny Desmonda. Ma jednak tylko dobre intencje. W wątku miłosnym niestety korzysta z całkowicie wyeksploatowanych klisz. Bohaterowie szepczą do siebie komplementy i wyznania, od których momentami mogą boleć uszy. Ich związek wydaje się papierowy i sztuczny. Trudno określić, dlaczego oboje stali się dla siebie tacy ważni, co ich łączy poza początkowym fizycznym zauroczeniem. To nawet nie wina aktorów, ale scenariuszowych schematów, w które zostali wplątani.
W obyczajowo-rodzinnym pierwszym akcie najmilej zaskakuje Hugo Weaving. Gdy tylko jest obecny, ożywia ekran, nadaje scenom emocjonalnej głębi. Jednak najważniejszy moment tej części jest zbyt lakoniczny. Jest nim scena, gdy Desmond całkowicie zmienia swój pogląd na świat, wprowadza reguły, zgodnie z którymi będzie żył. Najpierw dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, później główny bohater spogląda na powieszony w domu religijny obrazek z wypisanymi dziesięcioma przykazaniami. Desmond zwraca uwagę na szóste z nich. I tyle mu wystarcza. Tak po raz pierwszy przemówił do niego Bóg. Nie jest to może łopatologia, ale na pewno doskwierająca dosadność.
Gdy Desmond wsiada do pociągu, ukochana wręcza mu Biblię. W Przełęczy ocalonych to Bóg spaja wszystko i przenika wszystkich. To jedyna wykładnia i niepodważalna wartość. Do pewnego momentu w filmie potrafię tę metafizyczną oś uzasadnić i zrozumieć. Z czasem nabiera ona zupełnie innego wymiaru. Staje się agresywna i podejrzana. Zanim do tego dojdzie, otrzymamy długi fragment filmu, rozgrywający się w koszarach. To najspójniejsza część Przełęczy ocalonych, wprowadzająca inny kluczowy wątek. Jest nim oswajanie się pozostałych rekrutów z niepopularnym pacyfizmem Desmonda, który zdecydował się pogodzić służbę dla amerykańskiej armii z własnym, sprzecznym wobec polityki wojska, moralnym kodeksem. Konflikt między obiema stronami zostaje rozwiązany w skrótowy sposób. Finalnie tak długo roztrząsane nieporozumienie staje się wręcz paradoksem. Może to prawda historyczna, ale niezręcznie w filmie oddana.
W końcu, po konkretnym oczekiwaniu, lądujemy na froncie. Praktycznie cała ostatnia godzina Przełęczy ocalonych rozgrywa się na polu bitwy. Pod względem technicznym, inscenizacji walk i choreografii jedynie odrobinę ustępuje ona Szeregowcowi Ryanowi (to wciąż najdoskonalsza wykładnia dla tego rodzaju produkcji).
Gibson jest jednak brutalniejszy i bardziej dosłowny w pokazywaniu cierpienia i bólu ofiar.
Rozszarpani przez pociski, granaty i miny żołnierze co chwila pojawiają się przed naszymi oczami. Prawdziwe wojenne piekło. Szkoda, że odczuwają je tylko Amerykanie. Japońska armia to barbarzyńska, nieludzka horda, zasługująca wręcz na rozstrzelanie. Gibson nie potrafi obdarzyć ich gramem empatii czy współczucia. Jest pewny, że to „my jesteśmy dobrzy, oni źli”. Przełęcz ocalonych jest kinem ksenofobicznym i rewanżystowskim. Jest jaskrawą i czarno-białą refleksją na temat II wojny światowej. Przez to już w dniu premiery jest filmem przestarzałym, niedzisiejszym.
Nie potrafię oddzielić tego rzemieślniczego majstersztyku (to pierwszorzędna robota) od ideologicznej narracji, która z taką mocą w tej produkcji się objawia. Mel Gibson jest w sprzedawaniu jej równie bezkompromisowy, co w pokazywaniu flaków wylewających się z wnętrzności amerykańskich żołnierzy. Przełęcz ocalonych stara się bowiem przekonać, że z wiarą (albo w jej imię) zabijać jest łatwiej. To ona daje konieczną siłę, by pociągać za spust. Najpierw z boską pomocą Desmond Doss jako sanitariusz w heroiczny sposób ratuje kilkadziesiąt osób, potem z tym samym wstawiennictwem jego oddział dokonuje rzezi. Gibson nie ma problemu z decyzją, które z wydarzeń jak wartościować. To spojrzenie wybitnie jednostronne i patologiczne. Końcowe ujęcie nie pozostawia żadnych wątpliwości. Opiera się ono na oczywistej symbolice, jednoznacznie sugerującej, z kim Dossa mamy utożsamiać. To wywrotowa, zdradliwa metafora. Już mniejsza o to, że kiczowata.
Im bliżej końca, tym produkcja Mela Gibsona coraz wyraźniej nabiera znamion agresywnego, religijnego manifestu pozwalającego tylko i wyłącznie na jeden sposób odczytania. Z Przełęczą ocalonych nie da się wejść w jakikolwiek dialog. To filmowe dyktando, stworzone dla bardzo wąskiej grupy odbiorców. Reszta widzów może poczuć się intelektualnie zniewolona.
korekta: Kornelia Farynowska