PROJEKT: MONSTER. Rozczarowujące science fiction Matta Reevesa
Tekst z archiwum Film.org.pl (03.02.2008)
Ostatnimi czasy niezwykle popularnym motywem filmowym stała się wizja marności życia ludzkiego względem wszelakich zmutowanych genetycznie pseudo ludzkich tworów, które swoją ekspansjonistyczną i destrukcyjną polityką, a raczej meta polityką, unicestwiają całe społeczności – coś, co ludzie budowali przez długie lata. Twórcy uznali, że jeśli sukcesem kasowym cieszyły się masowe mordy dokonywane przez zdegradowane formy ludzkości, to nieporównywalnie więcej pieniędzy przyniosą zniszczenia będące zasługą grupy niezidentyfikowanych mutantów, na której czele stoi kreatura wielkości przeciętnego amerykańskiego drapacza chmur. Sukces kasowy zabezpieczono jeszcze na kilka innych sposobów. Użyto nazwiska scenarzysty – Drew Goddarda, człowieka odpowiedzialnego za serialową historię pewnych niecodziennych rozbitków (oczywiście mowa tu o jednym z najpopularniejszych seriali ostatnich lat – Zagubionych). Epatowano nas również wymownymi trailerami, w których z powierzchni Ziemi znikają największe amerykańskie budynki i najlepiej rozpoznawalne symbole narodowe, takie jak Statua Wolności. W Stanach Zjednoczonych plan producentów odniósł sukces – Projekt: Monster znalazł się na szczycie box office.
Film science fiction w dość pokraczny sposób łączy ze sobą Łowcę jeleni, Blair Witch Project i Godzillę. Zapewne wielu wyda się kontrowersyjnym połączenie obrazu o ataku potworów na Manhattan z jednym z trzech najbardziej docenionych projektów o wojnie w Wietnamie. Mimo wszystko twierdzę, iż twórcy dzieło Michaela Cimino widzieć, a i polubić musieli. Scena niejako wprowadzająca nas w główny nurt fabularny do złudzenia przypomina pamiętne wesele poprzedzające wylot Micka i Nicka do wietnamskiej dżungli. Pod pretekstem przyjęcia pożegnalnego, reżyser kontrastuje nam znikomość problemów i rozterek normalnej egzystencji, ze stanem, w którym porządek świata ulega totalnej destrukcji. W Łowcy jeleni hierarchię wartości niszczyło okrucieństwo działań wojennych, w Projekt: Monster mutant, który wyłonił się z oceanu.
Trochę dziwne to zestawienie, ale podobieństwo wręcz razi w oczy – oczywiście scena weselna swoją wymownością deprecjonuje, a nawet unicestwia swojego naśladowcę. Sam potwór wyłania się z morskich odmętów niczym japoński smok stworzony w drugiej połowie lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Godzilla miała swój charakter, potwór Projekt: Monster niczym gumowa kukiełka miota się po jednej z dzielnic Nowego Jorku. Właściwie w jakim celu? Całe przedsięwzięcie wygląda tak, jak zapis z kamery cyfrowej osoby, która bezpośrednio uczestniczy w wydarzeniach. Tutaj pierwszym skojarzeniem jest historia wiedźmy z Blair i niepokojący, quasi amatorski zapis nieziemskiej obecności w pewnym słynnym z legend lesie. Grupa młodych ludzi wpadająca w obłęd w otoczeniu ściółki i runa leśnego, zastąpiona zostaje przez mieszkańców Manhattanu walczących o życie w miejskiej dżungli.
Najpotężniejszą bronią filmu są z pewnością efekty specjalne, które ostatnimi czasy stają się jedynym orężem wielu kasowych produkcji. Nie jest więc oprawa graficzna Cloverfield (tytuł oryginalny) czymś bez precedensu. Obrazy masowej zagłady, widowiskowe burzenie wieżowców, a przede wszystkim niszczenie Statuy Wolności mogliśmy oglądać już wcześniej. W tym projekcie dodatkowym utrudnieniem w obserwacji dość szybko postępującej rozbiórki Manhattanu, będzie główny zamysł reżyserski, czyli wspomniana wcześniej stylizacja filmu na zapis z amatorskiej kamery. Ujęcia w sposób naturalny, w trakcie ucieczek czy szybkich zwrotów operatora, stają się rozmazane, a momentami średnio czytelne. Rozumiem, iż twórcom chodziło o zachowanie realizmu, ale czy to rozwiązanie odpowiednie dla kolejnego filmu, którego jedynym atutem mają być efekty wizualne?
Potężna kampania reklamowa przerosła Projekt: Monster dając nam fałszywą próbkę tego, co faktycznie zostanie pokazane. Film znacznie słabszy od swoich tematycznych poprzedników (Jestem legendą, 28 tygodni później), zawodzi niemalże w każdym aspekcie. Jedynym pozytywem jest zakończenie, którego oczywiście nie zdradzę – z jego znajomością sens, na szczęście dość krótkiego seansu, byłby mocno wątpliwy.