search
REKLAMA
Recenzje

POTWÓR. Najnowszy dramat sądowy Netfliksa

Historia siedemnastoletniego chłopaka z Harlemu, który zostaje oskarżony o udział w zabójstwie. Tylko czy aby na pewno jest winny?

Krzysztof Nowak

9 maja 2021

REKLAMA

Pierwsze kilkanaście minut robi filmowi niedźwiedzią przysługę. Wszystkim uczulonym na uwznioślone, sentymentalne kino lampki ostrzegawcze zapalą się w głowie, gdy rwany montaż i liczne zbliżenia na detale będą komentowane z offu literackimi zwrotami przywodzącymi na myśl tę gorszą twórczość Malicka. Na szczęście po tym okropnym wstępie nasze obawy powoli się rozrzedzają, ponieważ zbudowana na niejednoznaczności historia przyciąga uwagę i utrzymuje ją już do samego końca dzięki prostym, ale skutecznym zabiegom.

Steve Harmon (Kelvin Harrison Jr.), siedemnastoletni uczeń szkoły średniej i pasjonat filmów, żyje w zawieszeniu między dwoma światami. Prestiżowa placówka, do której uczęszcza, jest miejscem przeznaczonym dla przyszłych elit, kształcącym ludzi z wizją i pasją. Tymczasem jego znajomi z dzielnicy nie mają tak dalekosiężnych planów – żyją chwilą, często na granicy prawa lub ją przekraczając. Jedno z takich przekroczeń kończy się napadem na lokalny sklep i zabójstwem właściciela, o które zostaje oskarżony także Steve. Życie chłopaka zawisa nad przepaścią dosłownie z dnia na dzień. Czy rzeczywiście zrobił to, o co się go oskarża, czy jest to przykład nadgorliwości systemu sądownictwa?

Zadane przeze mnie pytanie można nazwać osią, wokół której krąży fabuła filmu. Do samego końca reżyser Anthony Mandler nie udziela nam jasnej odpowiedzi, przez co – przyzwyczajeni do prostego podziału na dobrych i złych w dramatach sądowych – w pewnym momencie czujemy się autentycznie zaangażowani w rozgrywający się proces. Tym bardziej że pierwsze sceny pełne symbolicznych kadrów – bardzo ładnych zresztą, w jednym z nich stojący na dachu budynku bohater zasłania dłonią zachodzące słońce – podświadomie sugerują nam podobny podział. Wtóruje im zaś muzyka – chwilami pojedyncze dźwięki, jakby zapowiadające nadchodzącą burzę, by kilkadziesiąt sekund później przejść w głośne werble wtórujące agresywnej przemowie prokuratora.

Prawdopodobnie te wszystkie triki mają na celu przybliżenie nam perspektywy bohatera. Ten rozwodzi się w jednej ze scen nad działaniem pamięci, dlatego prześwietlone fragmenty czy dynamiczny montaż wydarzeń na sali sądowej (choć im bliżej finału, tym większą uwagę im poświęcamy) mogą stanowić próbę imitacji jego punktu widzenia. Równolegle z nimi prezentuje się nam retrospekcje, podczas których dowiadujemy się więcej o życiu Steve’a, jego dziewczynie oraz zainteresowaniach, jak również kontaktach z resztą oskarżonych. Te początkowo irytują odciąganiem naszej uwagi od procesu, ale z czasem zaczynamy ich wyczekiwać z niecierpliwością, gdy stają się jedyną opcją uzyskania odpowiedzi na interesujące nas pytania. W sądzie nie ma bowiem miejsca na odpowiedzi pośrodku – liczy się tylko tak lub nie.

Reżyser igra z tą uproszczoną systematyzacją, choćby za sprawą kolorystyki – przepięknie oświetlone neonami ulice miasta nocą czy kadry za dnia, gdy ciepłe światło wpada strugami do pomieszczeń, zderzają się z zimną, nieprzyjemną salą sądową, która, o ironio, złożona jest z odcieni szarości. Szkoda tylko że tę analogię wykłada w swoim monologu sam bohater, podważając inteligencję widza. W każdym razie z filmu przebija się krytyka systemu sądownictwa. Ławie przysięgłych należy opowiedzieć historię, ta historia musi być jednoznaczna i nie pozostawiać miejsca na interpretację. A że właśnie to chce robić w przyszłości Steve – będzie filmowcem, więc będzie opowiadał – to wydarzenia z jego życia stają się podstawą dla pisanego na naszych oczach scenariusza. Problem polega na tym, że momentami te kwieciste porównania z offu bardziej przeszkadzają w odbiorze filmu, niż w nim pomagają.

Jeżeli ktoś liczy na odniesienia do protestów ruchu BLM z zeszłego roku, to może się zawieść. Mimo że tu i ówdzie pojawiają się wtręty mogące je sugerować – w pewnym momencie pani adwokat mówi Steve’owi, że w oczach przysięgłych był winny w momencie, gdy stanął przed sądem – to film miał premierę na festiwalu Sundance w 2018 roku, przed wydarzeniami, do których mógłby nawiązywać tematycznie. Powstał zresztą na bazie książki Waltera Deana Myersa o tym samym tytule, której treści jednak nie znam, toteż nie jestem w stanie jakkolwiek ich porównać.

W połowie metrażu Steve mówi, że sam nie wie, dlaczego brnął dalej w znajomość z jednym z oskarżonych – i to jest największy problem filmu, bo my też nie wiemy. Mimo że historia jest na tyle interesująca, by przytrzymać naszą uwagę do końca, to pozbawieni motywacji, niedookreśleni bohaterowie sprawią, że szybko o niej zapomnimy, nawet jeśli spędzonego z nią czasu nie uznamy za stracony. Najlepszym tego przykładem jest kreacja Kelvina Harrisona Jra – będąca wspomnieniem tożsamej, lecz nieporównywalnie bardziej zniuansowanej roli z Luce. Podobnie jest z filmem – jest zbyt poprawny, by ocenić go negatywnie, i zbyt nijaki, by się nim zachwycić. Spotykamy się więc pośrodku i rozchodzimy w pokoju, a chyba nie ma nic gorszego dla artystów niż obojętność.

Krzysztof Nowak

Krzysztof Nowak

Kocha kino azjatyckie, szczególnie koreańskie, ale filmami zainteresował się dzięki amerykańskim blockbusterom i ma dla nich specjalne miejsce w swoim sercu. Wierzy, że kicz to najtrudniejsze reżyserskie narzędzie, więc ceni sobie pracę każdego, kto potrafi się nim posługiwać.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA