Połów szczęścia w Jemenie
Był taki czas, kiedy uważałem Lasse Hallströma za jednego ze swoich ulubionych reżyserów. Mogę zresztą chyba śmiało założyć, że nie byłem w tym poglądzie osamotniony. Sympatyczny Szwed trafiał w gusta zarówno krytyków, jak i widzów, nie zapominając przy okazji o członkach wszelkich gremiów przyznających branżowe nagrody. Swoją pierwszą nominację do Oscara otrzymał przecież już w 1988 roku za „Moje pieskie życie”. Był to pewnego rodzaju fenomen – film zrealizowany w Szwecji, ze szwedzką ekipą i dialogami w tym, niezbyt przyjemnym dla ucha, języku, dosłownie podbił świat. Wyróżnień było wiele. I choć znalazł się wśród nich choćby Złoty Glob dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, największą sensację wzbudziły chyba nominacje do Oscarów za reżyserię i scenariusz adaptowany. Takie przypadki nie zdarzają się przecież często – jeśli członkowie Akademii decydują się zwrócić uwagę na film w innym języku niż angielski, musi to oznaczać jedno. Mamy do czynienia z dziełem wybitnym.
Minęło zaledwie kilka lat i Hollywood upomniało się o Hallströma. Choć na początku próbował z typowo amerykańskim kinem obyczajowym („Jedna runda” czy „Miłosna rozgrywka” z udziałem Julii Roberts), szybko powrócił do tematów, z których znany był rodzimej publiczności. Powrócił do… opowiadania bajek. Hallström jest prawdziwym mistrzem w tego typu historiach – rozgrywających się gdzieś na prowincji, jakby w innym świecie, z sielskim klimatem i całą galerią wyjątkowych postaci. Bardzo cenię jego "Co gryzie Gilberta Grape'a?”, „Wbrew regułom”, „Kroniki portowe”, „Czekoladę”. Te filmy sprawiły, że Szwed znalazł dla siebie własny, specyficzny styl. Był niczym malarz odciskający swe piętno na obrazach – oglądając tę czy inną produkcję można było bez wahania powiedzieć "Tak, to Lasse Hallström". Do tej serii bajkowych opowieści z prowincji zaliczyć można jeszcze „Niedokończone życie” z 2005 roku. Ten film nie był jednak już tak udany. Montowany w bólach, sprawiał wrażenie, jakby reżyserska ręka Hallstroma zaczęła drżeć. Obawy te potwierdził, wypuszczony do kin w tym samym roku, „Casanova”. Ani jeden, ani drugi tytuł nie przyniósł uznania krytyki. Daleko było też do sukcesu finansowego – „Niedokończone życie” poniosło wręcz klęskę, zwracając zaledwie połowę kosztów produkcji. Zamiast opowiadać kolejne bajki, Szwed zaczął kombinować. I nie wyszło mu to na dobre.
Jego następny obraz, „Blef”, był próbą czegoś zupełnie nowego. To, oparta na faktach, historia niedocenianego pisarza, który próbuje wydać totalnie zmyśloną biografię miliardera Howarda Hughesa. Choć jest to film niezły, opiera się on niemal wyłącznie na kreacji Richarda Gere’a. Nowojorskie lokalizacje, silne osadzenie w latach siedemdziesiątych, dynamika, ciągłe zwroty akcji, ostre dialogi… – Hallstrom nie do końca poradził sobie z tym wszystkim. Nie czuć w tym filmie autorskiego stylu. Ma się wrażenie, że mógł tę historię zekranizować ktokolwiek. A, dwukrotnie nominowany do Oscara, Szwed nie jest przecież everymanem… Potem było może trochę bardziej klimatycznie – „Wciąż ją kocham” i „Mój przyjaciel Hachiko” to stylowe, ładnie nakręcone filmy. Za dużo w nich jednak łatwych wzruszeń. Na usta ciśnie się jedno określenie: „łzawe melodramaty”. A chodzi przecież o Lasse Hallströma – po kimś takim należałoby się spodziewać dużo więcej. Jego kariera wyraźnie skręciła w złą drogę. Co będzie dalej?
Odpowiadając krótko – będzie lepiej! Najnowszy film w reżyserii Szweda, „Połów szczęścia w Jemenie” to krok w dobrą stronę. Hallström wciąż kombinuje, wciąż szuka czegoś nowego… Ale robi to ze znacznie lepszym skutkiem. Nie jest to kolejny łzawy melodramat, daleko mu do banalnej komedii. W ogóle ciężko określić ten film jednym słowem, zakwalifikować go do jakiegoś konkretnego gatunku. Koniec końców mamy do czynienia z tzw. feel-good movie (autor scenariusza, Simon Beaufoy, ma na swoim koncie „Slumdoga. Milionera z ulicy” oraz „Goło i wesoło”), ale… Po drodze mamy tam też trochę dramatu egzystencjalnego, nieśmiałego romansu, szczyptę brytyjskiego humoru, spojrzenie na Bliski Wschód i jego problemy, ostrą satyrę polityczną… Choć wydawać by się mogło, że taki mix to nic dobrego, trzeba przyznać, że ogląda się to wszystko z prawdziwą przyjemnością. Ale o co właściwie chodzi?
Historia kręci się wokół czterech postaci. Arabskiego szejka, chcącego sprowadzić do Jemenu brytyjskie łososie, pracownicy firmy inwestycyjnej, członka rządowego departamentu ds. rybołówstwa oraz rzeczniczki prasowej premiera Wielkiej Brytanii. Szejk ma marzenie – chce nastania innych czasów. Spokojnych, takich, kiedy mieszkańcy Bliskiego Wschodu bez przeszkód mogliby oddawać się pasji wędkowania. Fred Jones, doktor ichtiologii grany przez Ewana McGregora, ma pomóc w realizacji tego planu. Pomysł jest jednak dla niego absurdalny, nie widzi choćby cienia szansy na sukces. W przeciwieństwie do przedstawicielki szejka, panny Harriet Chetwode-Talbot (pięknie nazywająca się, pięknie wyglądająca – w tej roli Emily Blunt). Ona ma wiarę, podziwia swego pracodawcę. Choć nie do końca go rozumie, ufa, że ten niezwykły pomysł ma sens. Zależy jej na tym. Podobnie zresztą jak rzeczniczce prasowej brytyjskiego premiera – ta jednak liczy po prostu na pozytywną historię z Bliskiego Wschodu. Nieważne jak, dlaczego, kiedy, gdzie… – ważne, by pstryknąć kilka fotek prezentujących anglo-arabską współpracę, puścić je w świat i zapomnieć o sprawie. Cztery różne osoby, cztery różne charaktery, cztery różne podejścia do życia. A co je połączy? Próba sprowadzenia na pustynię ławicy łososi…
Postaci są właśnie tym, co różni “Połów szczęścia w Jemenie” od dwóch poprzednich produkcji Hallströma. Nie mamy już do czynienia z osobami do bólu zwyczajnymi, nijakimi, takimi, które mija się codziennie na ulicy. W tym filmie bohaterowie są barwni, różnorodni, mają mocno zarysowane osobowości. Po prostu przykuwają do ekranu. McGregor jako nieco autystyczny ekspert od ryb sprawdził się świetnie. Choć „Połów szczęścia…” jest niby tylko skromnym poprawiaczem nastroju, trudno oprzeć się wrażeniu, że to jedna z jego najciekawszych kreacji. Z jednej strony zamknięty w sobie, nieco żałosny osobnik, który chętniej rozmawia ze swoim oczkiem wodnym niż z ludźmi; z drugiej – potrafiący postawić się, pójśc pod prąd i zawalczyć o szczęście. Aktor sprawdza się zarówno w scenach komediowych (jego rysunkowa wizualizacja pomysłu szejka to majstersztyk!), jak i w tych dramatycznych. Jest niezwykle wiarygodny, co sprawa, że kibicujemy bohaterowi i przejmujemy się jego losami. A w tego typu filmach to pierwszy krok do sukcesu. Prawdziwy popis daje tu jednak Kristin Scott Thomas w roli rzeczniczki prasowej premiera. Jej wątek, w sumie gorzki, ale przedstawiony z ogromnym poczuciem (brytyjskiego) humoru, to jedna z najmocniejszych stron tej produkcji. Postać ta jest zadziorna, cyniczna, perfidna, czasem bezczelna, ale przede wszystkim… przerysowana i zabawna. Scott Thomas obdarzyła ją wielką charyzmą. Choć nie jest to kobieta bez skazy (delikatnie mówiąc), widz wręcz wyczekuje kolejnego pojawienia się jej na ekranie. Wie, że czeka go wtedy bardzo przyjemny masaż brzucha. Oczywiście, to taki trochę śmiech przez łzy – ale taka właśnie jest satyra polityczna. Udała się ona w tym filmie wyśmienicie.
W internecie przeczytać można wiele negatywnych opinii o polskim tytule filmu – połów łososi z oryginalnej wersji zamieniono u nas na połów szczęścia. Ja jednak wcale nie przyłączałbym się do tych głosów sprzeciwu. Paradoksalnie, polski dystrybutor chyba lepiej zrozumiał, o co tak naprawdę chodziło bogatemu szejkowi. Bo przecież cała akcja z łososiami to tylko pretekst, pewien symbol. Film ten jest przede wszystkim opowieścią o dążeniu do szczęścia. To taki feel-good movie z wyższej półki. Są tu ładnie nakreślone postaci, którym kibicujemy, są piękne widoczki, przyjemna dla ucha muzyka… Jest ciepły klimat, jasne przesłanie… Ale nie można powiedzieć, by film ten zrobiony został według szablonu. Nie oferuje on łatwych, satysfakcjonujących emocji. Marzenia nie zaczną się nagle spełniać, problemy nie rozwiążą się za pomocą czarodziejskiej różdżki. Nawet wątek miłosny nie będzie miał tutaj spektakularnego finału. Chodzi tu bowiem jedynie o dążenie do szczęścia – sam proces, a nie jego osiągnięcie. Chodzi o odwagę do pójścia pod prąd, niczym łososie płynące w górę rzeki. Hallström przekonuje, że warto czasem zaryzykować, nawet jeśli wydaje się to absurdem. A szanse mamy spore – w końcu nie wymyślimy już nic bardziej niedorzecznego od sprowadzenia ławicy ryb na pustynię.