POKOLENIE IKEA. Potrzebna krytyka minionego pokolenia i nic poza tym [RECENZJA]
Będę całkowicie szczera. Napisałam recenzję tegoż dzieła z przeświadczeniem, że jest to produkcja absolutnie niepotrzebna polskiej kinematografii, czym prawdopodobnie na samym starcie podpadłabym wszystkim osobom pracującym przy tym filmie, a które dołożyły cegiełkę do jego powstania. Ale parę godzin długiego namysłu zmieniło całkowicie moją perspektywę. Zacznijmy od tego, że gdy wyszedł książkowy pierwowzór, byłam na studiach i wszyscy się nim – mówiąc kolokwialnie – jarali. I, jeżeli film trzymałaby się ściśle tego, co napisał pan Piotr C., to pierwsza dekada XXI wieku byłaby wtedy idealna na stworzenie adaptacji. Nie zdziwię się, jeżeli to właśnie z tego powodu produkcja nie obejdzie praktycznie nikogo, poza grupą recenzentów, którzy pewnie też nie mieli wielkich oczekiwań; niestety początkowy szał i zachwyty nad książkowym Pokoleniem Ikea ustąpiły już dawno temu, a nie posądzam współczesnych pokoleń o jaranie się naprawdę żenującymi aspektami, na które dziś lepiej spuścić zasłonę milczenia. Czy jest to faktycznie tak złe dzieło, jak myślałam na początku?
Rozliczenie z przeszłością…
Zacznijmy może od tego, że mimo wszystko uważam nadal, że jest to taki umiarkowany przeciętniak, który – patrząc na książkę – mógłby być o wiele gorszy. Wszak spostrzeżenia dotyczące generacji millenialsów już dawno przestały kogokolwiek obchodzić; przy założeniu, że większość z nas, czyli osób powyżej 30 roku życia, tak naprawdę wyrosła z podejścia prezentowanego i gloryfikowanego na ekranie. Moje pokolenie, patrząc wstecz, wcale nie jest dumne z tego, co sobą reprezentowaliśmy dekadę temu; i nie widzę potrzeby, by przywoływać to po raz kolejny. Dlatego tym bardziej nie rozumiałam początkowo, dlaczego wracamy do tego wszystkiego przy pomocy tejże ekranizacji. Czy celem było zawstydzenie ludzi, który już dawno przekroczyli magiczną granicę trzydziestki i zapomnieli o słowie „leming”, czy co? Długo się nad tym zastanawiałam i nie mogłam znaleźć żadnego racjonalnego argumentu, dlaczego ten film powstał i dlaczego akurat teraz. Aż w pewnym momencie mnie olśniło.
A owego olśnienia by nie było, gdyby nie rola Bartosza Gelnera, który absolutnie zachwycił mnie w roli Czarnego. Trzeba przyznać, że aktor świetnie sobie poradził, prezentując dwoistą naturę swojego bohatera. Z jednej strony portretuje bowiem totalnego lekkoducha, gdzie z drugiej skupia się na przedstawieniu widowni postaci iście tragicznej, jeśli się głębiej nad tym zastanowimy. Trzeba bowiem pamiętać, że twórcy projektu mimo łopatologicznego materiału wyjściowego starają się rozliczyć moje pokolenie z zachowań i stylu życia, który prowadziliśmy i z którego byliśmy wtedy niejako dumni. Kariera, pieniądze, przypadkowy seks, młodość. To wszystko miało jednak na długi czas pozostawić pustkę w naszych sercach. Każdy koniec tygodnia to była szansa na nowy romans, gdzie słowa nie były ważne, ale właśnie ta ulotna bliskość, której nam tak bardzo brakowało. Dziś wiemy, że na takich fundamentach nie dało się zbudować niczego poważnego, ale tego właśnie potrzebowaliśmy w tamtym momencie jako pokolenie. I film idealnie nas rozlicza z tego, jedna minuta po drugiej.
…i totalna porażka
Wiecie, ja nikomu nie bronię dziś prowadzić takiego stylu życia. Ale większość osób zwróciła już uwagę na to, że film na powierzchni wydaje się gloryfikować zachowania, które może były fajne dekadę temu (a przynajmniej nam się tak wydawało), ale dziś jest to trochę słabe; biorąc pod uwagę, jak zmieniliśmy się jako społeczeństwo. Mężczyźni zyskali szacunek kobiet i społeczeństwa przez to, że właśnie odeszli od modelu samca alfa, który chwali się, ile lasek zaliczył, ile zarabia itd. Takie postacie jak Andrew Tate czy właśnie Czarny imponują dziś chyba wyłącznie pigularzom, czyli przedstawicielom ideologii Red Pill, dla których kobieta to wyłącznie przedmiot, imię w notatniku z odpowiednią adnotacją. Gdzie, by być prawdziwym mężczyzną, trzeba być trochę mizoginem i seksistą. Jakby nie patrzeć życie millenialsów oraz kolejnych pokoleń potoczyło się zupełnie inaczej i nagle po X latach od wydania książki, która w żaden sposób nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości, rzucanie frazesami na temat seksu na wyciągnięcie ręki wydaje mi się pomysłem niezwykle – moim skromnym zdaniem – chybionym. Dlatego też jestem przekonana, że poza wyżej przywołanym aspektem, nie ma żadnego racjonalnego argumentu przemawiającego za powstaniem tegoż filmu.
Ktoś z recenzentów pisał m.in. o męskiej perspektywie w ramach polskiego kina erotycznego, co w moim przekonaniu jest niezwykle naciąganym argumentem. Pieniądze, które zostały przeznaczone na jego powstanie, można by spożytkować dużo lepiej, ale co ja tam wiem. Nie jestem przeciwna produkcjom skupiającym się na relacjach damsko-męskich, jednak w tym przypadku całość od samego początku wydawała się powielaniem kolejnych schematów typowych dla tego typu kina. Jest to przeciętne, nijakie, bez duszy i polotu; wiem, że reżyser mnie za to napiętnuje, ale taki jest jego film.
Praktycznie nie do przeskoczenia były dla mnie też cudaczne monologi komentujące rzekomą rzeczywistość. Nie chcę kreować się na snobkę, ale naprawdę ostatni raz taki bełkotliwy potok absolutnych bzdur aspirujących do bycia intelektualnym wywodem słyszałam od mojego byłego, gdy mieliśmy po 20 lat. Całość wypada blado i banalnie, nie mówiąc, że wręcz obraża inteligencję potencjalnego widza. Czytałam, że to niby miała być satyra. Ale nie ma w tym za grosz satyry piętnującej bądź ośmieszającej ludzkie wady. Nie mamy tu celnej puenty, która faktycznie miałaby skłonić widza do refleksji. Nie zapominajmy, że mamy do czynienia z postacią, która jest dużym dzieckiem, chcącym – mówiąc wulgarnie – zaliczać kolejne laski bez konsekwencji takich jak związek. Postacią, która na sam koniec absolutnie nie wynosi nic ze zdarzeń, które się wokół niej dzieją. Jedyny plus ekranizacji jest tak, że główny bohater mógł być jeszcze bardziej nadętym bucem, czego na szczęście scenariusz nam oszczędził.
Czy warto wybrać się do kina? W moim przekonaniu tak – jeśli jest się millenialsem. Nie zmieni to jednak faktu, że seksizm dalej jest wszechobecny na każdym kroku. W żadnym przypadku nie warto jednak sięgać po książkę. Żadna ekranizacja nie zmieni tego, że to totalny chłam, któremu nie powinno się poświęcać nawet minimum uwagi. Oczywiście cała produkcja pełna jest stereotypowych aż do bólu postaci i rozwiązań, które sprawią, że trzy razy zastanowicie się, co właśnie zobaczyliście. Ale większość recenzentów patrzy na ekranizację przez pryzmat tego, co tu i teraz, zapominając zupełnie, że tak wyglądała rzeczywistość wielu z nas i w końcu ktoś ma odwagę rozliczyć nasze pokolenie; nawet jeżeli bardzo mocno trzeba się nad tym zastanowić. Szkoda, że jako punkt wyjścia wskazuje się badziew, jakim jest książka.