Płynące wieżowce
Całkiem niedawno usłyszałem, że najczęściej nowego partnera życiowego poznajemy jeszcze będąc w związku z poprzednim. Nie wiem na ile prawdziwe jest to twierdzenie, ale wszystko wskazuje na to, iż Tomasz Wasilewski się pod nim podpisuje, bo jego najnowszy film – „Płynące wieżowce” – opowiada właśnie o tym zjawisku.
Centralną postacią tego obrazu jest Kuba (świetny Mateusz Banasiuk), facet z krwi i kości, który, jeżeli wymaga tego sytuacja, potrafi być czułym kochankiem lub kochającym synem, a gdy trzeba to nawet „w ryj dać może dać”. Jednym słowem – ideał. Wydaje się, że Kuba ma wszystko: troskliwą matkę, wspaniałą dziewczynę, z którą jest już dwa lata i przede wszystkim ogromny potencjał; główny bohater historii – opowiedzianej przez urodzonego w Toruniu reżysera – jest trenującym od lat pływakiem, stojącym właśnie przed szansą na dalszy rozwój swojej sportowej kariery. Kuba jednak ma pewną tajemnicę – gdy jego dziewczyna Sylwia (Marta Nieradkiewicz) nie widzi, lubi być ustnie zaspokajany przez kolegów z drużyny w uczelnianej toalecie. Niedługo później na jego drodze pojawi się przystojniak z dobrego domu – Michał (Bartosz Gelner) i Kuba będzie musiał w końcu się określić, kim jest i dokąd zmierza.
KONTRASTY, WSZĘDZIE KONTRASTY
Tomasz Wasilewski większość wątków w swojej drugiej pełnometrażowej fabule opiera na kontrastach. Kuba i Michał to bohaterowie z dwóch różnych światów, teoretycznie do siebie nie pasują, lecz wiadomo, przeciwieństwa się (podobno) przyciągają. Pierwszy z nich to typowy samiec alfa, był wychowywany bez ojca, co tylko pozornie nie miało na niego wpływu. Szczególnie jest to widoczne w wyjątkowej relacji z matką, Ewą (zachwycająca Katarzyna Herman). Razem mieszkają w skromnym, żeby nie powiedzieć ciasnym mieszkaniu, a od niedawna mają również dodatkowego lokatora – dziewczynę Kuby, która ma problemy rodzinno-mieszkaniowe. Młodzi bardzo chcą się usamodzielnić i „odciąć pępowinę”, jednak póki co nie pozwalają im na to środki finansowe. Ewa zarabia 2300 zł, Kuba studiuje na AWFie i większość wolnego czasu poświęca na treningi, a Sylwia pracuje w knajpie, aby dorzucić się do czynszu. Nie można o nich powiedzieć, że są biedni, ale szału nie ma.
Po przeciwnej stronie barykady jest Michał. Mówi się, że często wizytówką człowieka jest nie tylko jego ubiór, lecz także gadżety, którymi się posługuje, z samochodem na czele. I właśnie tak jest w przypadku Michała, mknącego po ulicach Warszawy zadbanym, oldschoolowym Volkswagenem Golfem Cabrio. Już na pierwszy rzut oka widać, że to właśnie ten chłopak jest bardziej otwarty, nie tłumi w sobie emocji w przeciwieństwie do Kuby. Został wychowany w pełnej rodzinie, ma starszą siostrę i cała ta gromadka mieszka sobie w apartamentowcu na nowoczesnym osiedlu. Michał bardzo liczy się ze swoim ojcem (Mirosław Zbrojewicz), którego wręcz się boi, dlatego bardzo długo ukrywa przed nim swoją orientację. Zresztą finalnie to właśnie ten milczący i stateczny mężczyzna okaże więcej zrozumienia dla skłonności syna, niż teoretycznie tolerancyjna matka (stworzona do tej roli Izabela Kuna), która lekko zasugeruje odnowienie kontaktów z partnerką ze studniówki lub zada niedyskretne pytanie o test na obecność wirusa HIV.
W obrazie Wasilewskiego bardzo ważne są stosunki na linii dzieci – rodzice. Twórca pokazuje nam bohaterów stojących jeszcze na progu dojrzałości, przygotowujących się do opuszczenia „rodzinnego gniazda” i to zarówno w sensie metaforycznym, jak i dosłownym. Uczą się życia, a to, jak są widziani przez swoich rodzicieli, ma dla nich diametralne znaczenie w procesie samokształtowania. Czy spełniają ich oczekiwania i pokładane w nich nadzieje?
Dobrym przykładem jest tutaj Ewa, matka Kuby, która na wieść o jego homoseksualizmie zaczyna się obwiniać i szukać błędów wychowawczych. Zresztą ta niejednoznaczna relacja Kuby z matką to jeden z najciekawszych wątków „Płynących wieżowców”. Ewa od lat jest singielką i raczej nie zanosi się na to, aby ten stan szybko się zmienił. Poza tym, poświęcająca się nauce języka obcego, kobieta raczej nie jest zainteresowana zmianą, ponieważ żyje jej się dobrze. Męża i mężczyznę życia zastąpił jej syn, a ich relacja wydaje się być nasączona erotyzmem i skrywanym pożądaniem. Pomiędzy tą dwójką wyczuwalna jest ogromna chemia. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, iż Ewa zdominowała Kubę, będącego na każde jej zawołanie; gdy potrzeba to wymasuje plecy w wannie, a innym razem przytuli się i obejrzy razem film. Kuba jest nawet gotowy przerwać stosunek seksualny ze swoją dziewczyną, aby wykonać prośbę swojej życiodawczyni. Warto również zwrócić uwagę na napiętą sytuację pomiędzy dwiema kobietami w domu, bo Ewa i Sylwia nie tylko rywalizują o pierwszeństwo z rana w łazience, ale przede wszystkim o uwagę Kuby. To konkurentki, które najchętniej by sobie skoczyły do oczu, jednak w obliczu wyznania ich męskiego obiektu uwielbienia będą gotowe się zjednoczyć w imię kobiecej solidarności i walki o przywrócenie dawnego porządku.
UWAŻNY OBSERWATOR
Twórca „W sypialni” ma dopiero 33 lata, więc tak naprawdę opowiada o sobie i swoich bliskich, lecz przy tym jest także świetnym i uważnym obserwatorem. To co widzi potrafi niemal w skali 1:1 przenieść do filmu, czego dowodem jest perełka tego obrazu, prawdziwy majstersztyk, czyli scena jedzenia obiadu przez miłosny trójkąt Kuba, Sylwia i Michał. To, jak bohaterowie grają tam samym wzrokiem, wisząca w powietrzu niezręczność i już zaczynająca się rywalizacja pomiędzy Sylwią a Michałem, poczucie obcości, wymowna cisza przerwana przez pytanie o colę, natychmiast skontrowana odpowiedzią, jest nie do opisania, to po prostu trzeba zobaczyć. Na ekranie obserwujemy bezwzględną grę bohaterów o najwyższą stawkę, jaką są uczucia. Gdy w grę wchodzi miłość, wszystkie chwyty są dozwolone i człowiek nawet nie zauważa, że zaczyna postępować irracjonalnie.
„Płynące wieżowce” to portret młodego pokolenia, ludzi nie będących już dziećmi, ale jeszcze nie w pełni czujących się dorosłymi. To obraz o dojrzewaniu, poszukiwaniu drogi życiowej i przede wszystkim akceptacji samego siebie. Kuba to postać będąca między młotem a kowadłem. Z każdej strony wywierana jest na nim presja. Naciska trener, aby miał coraz lepsze wyniki; jest matka, która za żadne skarby nie chce wypuścić syna z rąk; związek z Sylwią zaczyna przeradzać się w coś poważnego, bo dwa lata to już kawał czasu i trzeba zacząć myśleć o wspólnej przyszłości; a na horyzoncie niespodziewanie pojawił się Michał, chłopak nadający się do czegoś więcej niż tylko do seksu oralnego w kiblu. Żyjąc w takim napięciu można stracić siły i się po prostu poddać, zrezygnować z rywalizacji, chociaż było się na doskonałej drodze do zwycięstwa. Jedna chwila słabości może przekreślić wymarzoną przyszłość, po czym zostanie pustka i gorycz porażki, aż do pogodzenia się z takim stanem rzeczy. Przegranie życia na własne życzenie, bo w decydującym momencie zabrakło odwagi.
Impreza. Był alkohol, jointy, była zabawa. Od słowa do słowa, od macha do macha i stało się… relacja nawiązana, zaiskrzyło, a następnie potoczyło się jakoś dalej. Chyba wszyscy znamy ten schemat. Gra spojrzeń, przelotnych uśmiechów, delikatnie muśnięcie ręki o rękę i nawet nie zdążymy się zorientować kiedy się zauroczymy. Ten stan reżyser demonstruje nam niezwykle autentycznie i naturalnie, problem jednak zaczyna się później.
Dużą słabością „Płynących wieżowców” jest relacja pomiędzy Kubą a Michałem. Z założenia twórca chciał nam zaprezentować prawdziwą miłość, lecz efekt finalny jest zgoła odmienny. To, co widzimy, jest dalekie od miłości, przypomina bardziej zwierzęce pożądanie, ambicjonalną chęć posiadania drugiej osoby, czego apogeum dokonuje się w scenie analnego seksu w osiedlowej bramie. Ten na swój sposób brudny, determinowany namiętnością stosunek daleki jest od romantycznego wyobrażenia zbliżenia dwóch kochanków.
Zupełnie inaczej Tomasz Wasilewski, wraz ze swoim operatorem Jakubem Kijowskim, wizualizuje akt heteroseksualny. Panowie nie bez powodu umieszczają Kubę i Sylwię w przestrzeni, gdzie dominuje jasna kolorystyka. Seks pomiędzy tą dwójką wydaje się być czysty i niewinny, bez żadnego pośpiechu, Kuba w całości poświęca uwagę partnerce, ofiaruje całego siebie i nie oczekuje niczego w zamian. Swoją drogą trzeba przyznać, iż jest to jedna z najodważniejszych scen seksu we współczesnym polskim kinie, która wręcz zahacza o prawdziwy stosunek oralny. Jak widać, nawet w takich kwestiach jak seks reżyser stosuje kontrasty; akty heteroseksualne są przedstawione jako te czystsze, porządniejsze i nieskalane grzechem, natomiast homoseksualne jawią się jako obskurne, spontaniczne, uprawiane byle jak i byle gdzie, czy to w szalecie, czy odwołując się do Kevina Smitha – w najbardziej niewygodnym miejscu na świecie, tylnym siedzeniu Volkswagena.
BEZ UDZIWNIEŃ
Najtragiczniejszą bohaterką „Płynących wieżowców” bez wątpienia jest Sylwia. Gdy ją poznajemy, to jeszcze nie darzymy jej sympatią, ot typowa „blondi” z za mocnym makijażem. Postać ta stopniowo coraz bardziej się odkrywa, za czym idzie również zmiana wizerunkowa, znika maska w postaci „tapety”. Przestaje o siebie dbać, bo jej chłopak dokonał już wyboru. Jej walka o Kubę jest godna podziwu, lecz nosi także znamiona niezgodnej z rozsądkiem. Walczyć o homoseksualistę? Wybaczyć zdradę? W imię czego? Każdy zdrowo myślący człowiek kazałbym jej puknąć się w głowę, zacisnąć zęby i zacząć życie od nowa. Tyle, że miłość i wszystko co z nią związane jest pozbawione logiki, i chyba wszyscy o tym doskonale wiemy, najczęściej z autopsji.
Tomaszowi Wasilewskiemu należą się ogromne gratulacje, bo pokazał homoseksualistów jako normalnych ludzi, bez żadnych przerysowań czy udziwnień. Kuba i Michał to zwykli faceci, którym daleko do modelu geja z platformy na „Love Parade”. Aczkolwiek warto pamiętać, że nie był pierwszy, bo przed nim zrobiła to chociażby Magdalena Piekorz w „Senności”, gdzie relacja bohaterów kreowanych przez Rafała Maćkowiaka oraz Bartosza Obuchowicza również była daleka od stereotypów i karykatury.
Sprowadzanie „Płynących wieżowców” jedynie do filmu gejowskiego jest bardzo krzywdzące. To przede wszystkim obraz opowiadający uniwersalną historię o miłości, a miłość, cytując „Życie Adeli”, nie ma płci. Zresztą ta przypowieść równie dobrze mogłaby się rozegrać w trójkącie heteroseksualnym, tylko, że to już zostało przerobione na wiele sposobów, chociażby przez serial „Daleko od szosy”, jak słusznie, na spotkaniu z widzami po pokazie filmu, zauważył Bartosz Gelner. Inną sprawą jednak jest, iż Wasilewski decydując się na wątek homoseksualny w jakiś sposób wybrał bezpieczny dla siebie wariant, który gwarantuje mu zainteresowanie tytułem, bo niewykluczone, że gdyby to była tradycyjna historia, gdzie mamy faceta i rywalizujące o niego dwie niewiasty, to obraz przepadłby w gąszczu innych.
BETONOWA WARSZAWA
Ze strony technicznej film prezentuje się bez większych zarzutów. W bardzo ciekawy sposób Jakub Kijowski pokazuje Warszawę. Jest to miasto betonu, składające się z tuneli, mostów i wiaduktów. Twórcy zdecydowali się ukazać Stolicę nocą; w czasie, gdy inni śpią, samemu można poczuć się naprawdę wolnym. Zdjęcia są utrzymane w chłodnej, wręcz zimnej tonacji, co oddaje atmosferę pewnego niepokoju i pesymizmu. Nie ma tu miejsca na radość i żywe kolory.
Mimo wszystko jednak Wasilewski stara się nie uderzać w zbyt poważne tony i w tym obrazie naprawdę nie brakuje humoru, który szczególnie się uwidacznia w scenach z udziałem Izabeli Kuny. Reżyser także inteligentnie zażartował ze swojego nazwiska, lecz mam wrażenie, iż nie każdy podczas seansu wyłapał ten smaczek. Na chwilę odbiegając od głównego wątku, dzieło to, które miałem okazję widzieć na wolnym pokazie, gdzie mogli trafić przypadkowi ludzie, zmusiło mnie do zastanowienia się nad kondycją przeciętnego polskiego widza. Niestety, wnioski nie są najlepsze, bo jeżeli u większości publiczności salwy śmiechu wywołuje bekanie, przekleństwa czy płacząca dziewczyna w wannie, to ja się nie dziwię, że polska komedia znajduje się w stanie agonalnym.
ŚWIEŻA KREW
Kolejnym z plusów tego obrazu jest odkrycie dla polskiego kina świeżej krwi; Mateusz Banasiuk, Bartosz Gelner i Marta Nieradkiewicz naprawdę mogą namieszać. Banasiuk już się przewijał przez polskie kino, był obecny gdzieś na drugim planie we „Wszystko, co kocham” Borcucha, w międzyczasie zaliczył walkę o serce Marty Żmudy Trzebiatowskiej w etiudzie „Wszystko”, jednak widzowie najbardziej kojarzą go z roli w pewnej polsatowskiej telenoweli, gdzie pozytywnie wyróżnia się na tle większości obsady. Podobnie Gelner, już go mieliśmy okazję oglądać w głośnej „Sali samobójców”, lecz dopiero ten film był sprawdzianem jego możliwości, który zdał celująco. Zarówno Banasiuk, jak i Gelner, postanowili z „wejść z buta” do polskiego kina, już na starcie pokazując, że nie mają żadnych kompleksów. Swoją szansę dostała również Marta Nieradkiewicz, aż chciałoby się powiedzieć – w końcu! Urodzona w Łodzi aktorka potencjał już ujawniała podczas swojej pierwszej dużej roli w obrazie „Z miłości” Anny Jadowskiej, jednak był to twór tak przerażająco zły i fatalny, śmiało mogący aspirować do miana najgorszego polskiego filmu, jaki powstał po 1989 roku, że mogła dwoić się i troić, ale przy tak słabym scenariuszu po prostu nie miała czego grać.
Mam dziwne wrażenie, że polscy twórcy mają jeden, naprawdę olbrzymi problem – nie potrafią kończyć swoich filmów. „Płynące wieżowce” ze swoim zupełnie niepotrzebnym zakończeniem niestety wpisują się w ten nurt, przez co Tomasz Wasilewski może śmiało stanąć do rywalizacji z Katarzyną Rosłaniec („Bejbi Blues”) i Małgorzatą Szumowską („W imię…”) w kategorii „najgorszy filmowy finał roku”. Finisz ten wygląda na dodany zupełnie na siłę, co zresztą pośrednio potwierdza sam autor, mówiąc, iż dopisał ten wątek po usłyszeniu w telewizji o brutalnym pobiciu homoseksualistów. I chociaż ja zupełnie w tym zakończeniu nie widzę wpływu orientacji seksualnej bohatera na rozgrywające się wydarzenia, lecz inni mogą tę dramatyczną końcówkę interpretować odmiennie, co sprowadzi obraz do manifestu politycznego. A Wasilewski raczej nie chciał bawić się w politycznego agitatora, bo przez większość filmu nie pojawiają się żadne odwołania do sytuacji społeczno-politycznej w naszym kraju, no chyba, że za takie uznamy gest przeżegnania się przez Kubę przed zawodami.
Z całą pewnością „Płynące wieżowce” to film o wiele lepszy niż debiutanckie dzieło Tomasza Wasilewskiego. Widać, że twórca cały czas poprawia swój warsztat i chyba znalazł odpowiedni dojazd na drogę swojego stylu, ale nie miejcie złudzeń, bo nie jest to ani film przełomowy, ani tym bardziej arcydzieło. Co nie zmienia faktu, iż mamy do czynienia z naprawdę sprawnie zrealizowanym obrazem, który się bardzo dobrze ogląda. Jest to jedna z najciekawszych polskich premier tego roku, tytuł, obok którego raczej nie sposób przejść obojętnie, wymagający od widza emocjonalnego zaangażowania, przez co historia zostaje w głowie na bardzo długo, a to chyba najlepszy komplement dla autora. Wasilewski ma swoją wizję i plan na siebie, więc warto śledzić jego karierę, bo ma wszelkie predyspozycje do tego, aby wprowadzić trochę świeżości do naszej kinematografii.
“Płynące wieżowce” to smutny film i właśnie to w nim najbardziej mi się nie podoba. W ten sposób Wasilewski sam zamyka się nie w szufladce z napisem “pierwszy polski obraz LGBT”, tylko tej z szyldem “kolejny smutny polski film”. A to znacznie gorsze.