PENTAMERON. Mało żywe obrazy

Autorką recenzji jest Agnieszka Stasiowska.
Pentameron. Ciemna strona pragnień – a według dystrybutora jeszcze „niecodzienne, szalone, pełne grozy i finezji zachwycające filmowe widowisko”. Scenariusz powstał na podstawie zbioru siedemnastowiecznych baśni autorstwa włoskiego dworzanina, Giambattisty Basile. Wybrano trzy: o królowej, która nade wszystko pragnie urodzić syna, o rozpustnym królu zafascynowanym nieznajomą o anielskim głosie, o pięknej księżniczce wydanej za mąż za prymitywnego ogra.
Niespełna trzyminutowy trailer jest obiecujący – zjawiskowa, niezmiennie piękna Salma Hayek w barokowym przepychu, zanurzająca dłonie w kawale krwawego mięsiwa, rudowłosa piękność w szkarłatnej szacie, przywodząca na myśl słynne, malownicze „Pachnidło”, tajemniczy potwór z głębin. Film jest produkcji między innymi włoskiej i francuskiej, widz mógł zatem oczekiwać bardzo wiele. A co dostaje?
„Pentameron” ma swój klimat, odczuwalny od pierwszych scen – zasługa w tym przede wszystkim doskonałej ścieżki dźwiękowej, a także ciekawego kontrastu barokowych kostiumów głównych bohaterów i teatralnej wręcz ascezy dekoracji. Całość ogląda się za lekką mgiełką, co wzmaga wrażenie odrealnienia. Aktorzy grają chłodno, rzadko patrzą bezpośrednio w stronę widza, całkowicie zamknięci w akwarium stworzonego przez Matteo Garrone świata.
[quote]To jest piękne, rzeczywiście niecodzienne i jest zdecydowaną siłą filmu.[/quote]
To samo jednak powoduje, że oglądający dystansuje się od przedstawionych mu historii. Żadna z postaci nie budzi szczególnych emocji, bo sama ich nie okazuje, a naturze ludzkiej właściwa jest wzajemność. Piękność wydana za ogra nie budzi współczucia – skoro nawet jej własny ojciec większym uczuciem darzy wyhodowane przez siebie monstrum, trudno pozbyć się wrażenia, że pusta laleczka dostała, na co zasłużyła. Siostry walczące o względy króla posuwają się do absurdów, byle zdobyć nagrodę w postaci jednej choćby upojnej nocy – nie budzą tym samym współczucia, co najwyżej politowanie. Zakochana w swoim synu matka nie liczy się z jego uczuciami, traktując go jak swoją wyłączną własność. To sytuacja zbyt aktualna i w dzisiejszych czasach, żeby intrygowała.
Kino europejskie przyzwyczaiło nas do tego, że nie sili się na polityczną poprawność. Potrafi pokazać każdy brud, ohydę, grozę. „Pentameron” tego nie czyni. Baśnie Giambattisty Basile oferują nieskończone wręcz możliwości, ale ekranizacja zatrzymuje się w pół kroku przed granicą. Jak można powierzyć rolę rozpustnego króla Vincentowi Casselowi, a potem kazać mu skrobać drętwo w zamknięte drzwi jak nieśmiałemu uczniakowi? Gdzie tu pasja, żądza granicząca z obsesją? Toby Jones jako król zakochany w monstrualnej pchle nie jest szalony, lecz śmieszny. Pierwszą myślą widza jest: czy nie mógł po prostu przygarnąć psa? Pchła zresztą sama w sobie nie jest ani groźna, ani obrzydliwa, jest… gumowa. Salma Hayek uwodzi z ekranu urodą i uroczym akcentem, ale nie pokazuje temperamentu, do którego jest zdolna. Jedyną sceną, w której można niemal dotknąć szalejącej w niej burzy jest – jak na ironię – ta, w której królowa z całkowitą obojętnością omija zwłoki męża, i zawinąwszy w rąbek sukni serce potwora z głębin, odchodzi – zwycięska, pełna nadziei, nareszcie szczęśliwa.
„Pentameron” niestety rozczarował. Wolałabym chyba, żeby otarł się o obrzydliwość, groteskę, tandetę, ale żeby jednak wzruszał. Tymczasem film jest ciągiem barwnych, starannie dopracowanych, ale mało żywych obrazów. Jest jak galeria dawno minionych zdarzeń, dawno wygasłych emocji. Wyblakły, nijaki, na pograniczu nudy.