PANI DZIEKAN. Czy istnieją granice wolności słowa?

Kto raz zderzył się biurokratyczną machiną uniwersytecką, ten doskonale wyczuje klimat panujący w pierwszym odcinku serialu Pani dziekan od Netfliksa. Uniwersytet Pembroke, a zwłaszcza tamtejszy wydział anglistyki, jawi się jako przestrzeń z kompletnie innej epoki. W zacisza wskazanej katedry nie zagościła jeszcze cyfryzacja ani przemiany społeczne. Nadal znaczną część kadry stanowią biali, starsi mężczyźni. Kobiety, zwłaszcza innego koloru skóry, są na marginesie życia uczelnianego, chyba że na każdym kroku uda im się skutecznie udowodnić, że zasługują na pracę w zaszczytnych murach starego uniwersytetu.
Wybór Ji-Yoon Kim (Sandra Oh) na stanowisko dziekana wydziału anglistyki można zatem potraktować jako rewolucję. Nie dość, że kobieta zdobyła wyższe stanowisko, to jeszcze pochodzi z koreańskiej mniejszości zamieszkującej Stany Zjednoczone. Nie od razu jednak Rzym zbudowano – już od samego początku bohaterka będzie musiała zmagać się z nadal konserwatywnymi władzami Pembroke oraz narcystycznymi przedstawicielami kadry akademickiej, dla których wypracowane czterdzieści lat wcześniej metody nauczania nadal są najlepsze. W Pani dziekan ze strony twórczyni Amandy Peet pada ważne pytanie – czy w murach uniwersytetu rzeczywiście da się przeprowadzić sensowne zmiany, dzięki którym zachowa się pozytywny klimat nauki, a jednocześnie odpowie się na wyzwania stawiane przez współczesność?
W trakcie trzech godzin pierwszego sezonu produkcji Netfliksa podjętych jest mnóstwo tematów. Począwszy od zaawansowanego wieku kadry akademickiej, przez kwestie płciowe, rasowe, nastawienia do nauki per se, a skończywszy na zagadnieniach związanych z wolnością słowa. Większość z nich oparta jest jednak na scenariuszowych kliszach, a nie na dogłębnym poszukiwaniu odpowiedzi na powyższe kwestie. Na dodatek dochodzą do tego kwestie rodzinne protagonistki – Yi-Joon jest samotną matką wychowującą adoptowaną córkę, w której sercu nadal tli się uczucie do kolegi z pracy, byłego dziekana Billa (Jay Duplass).
Ta ostatnia kwestia jest mocno skomplikowana, różni ich bowiem pozycja w pracy, a na dodatek Bill, któremu rok wcześniej zmarła żona, zostaje bohaterem skandalu. Wykonanie w trakcie zajęć salutu rzymskiego z okrzykiem „Heil Hitler” zostaje nagrane, a następnie wrzucone przez studentów do internetu. Rozpoczynają się protesty na kampusie, a ich cel jest jeden – pozbycie się nazisty z grona nauczycieli.
Pani dziekan jest utrzymaną w komediowej konwencji opowieścią o ludziach funkcjonujących w kompletnie innej rzeczywistości. Scenarzystka przygląda się relacjom władzy między pracownikami, a także akademikami i studentami, ale również sprawdza, na ile uniwersytet jako instytucja odpowiada na potrzeby współczesnej młodzieży. Proces przeciwko Billowi i próba jego odwołania to prezentacja przeciwstawnych światopoglądów – wiary w nieskrępowaną wolność słowa kontra przeświadczenia o wadze słów i odpowiedzialności za ukazywane postawy. Niby Peet nie staje po żadnej stronie barykady, niemniej jednak poprzez zakończenie pokazuje, komu bardziej kibicuje i komu bardziej przyznaje rację w tym sporze.
UWAGA! Tutaj zaczynają się spoilery.
Znakiem czasów jest puenta wybrzmiewająca w zakończeniu ostatniego odcinka. Wprawdzie Bill został wyrzucony z uczelni, ale przecież zawsze ma szansę na walkę przed sądem o odzyskanie dobrego imienia, a tak poza tym to kwitnie jego miłość do Yi-Joon, więc mamy szczęśliwe zakończenie! Pal sześć, że wcześniej wyszło na jaw, że uczelnia nie zamierza przeprowadzić dochodzenia zgodnego z przepisami, lecz pragnie szybko ugiąć się pod naporem protestów studenckich. Zabawnie również wygląda „dyskusja” między Billem a młodymi ludźmi, gdy mężczyzna zostaje literalnie nazwany nazistą.
Z wydźwięku całości Pani dziekan wynika, że akademik powinien przeprosić i kajać się za nieodpowiedni żart. Skoro jednak tego nie zrobił, to należało mu się wypowiedzenie dyscyplinarne. W ani jednym momencie serialu twórczyni nie daje znać, że podniesione przez studentów larum jest nieodpowiedzialne. Kamera koncentruje się na dziecinnym zachowaniu Billa, który nie rozumie, jak ciężki grzech popełnił. Nie liczy się kontekst, w jakim został zły gest wykorzystany, nie liczy się fakt, że w zasadzie nikogo nie interesowała jego argumentacja. Być może Bill pogrążyłby się swoimi wyjaśnieniami, ale najpierw powinna powstać przestrzeń do tego, by udowodnić winę i pozwolić mu na obronę. Tymczasem w Pani dziekan pojawił się klasyczny efekt cancel culture. Grunt, że wszyscy czuli się moralnie czyści, gdy „nazista” został wyrzucony z uczelni.
Koniec spoilerów.
Pani dziekan to serial mówiący o wielu aspektach życia uczelnianego – gdzieniegdzie pojawiają się interesujące wnioski (np. o potrzebie dostosowania sposobu nauczania do mentalności i potrzeb współczesnych studentów), gdzieniegdzie zaś tematy są potraktowane po macoszemu, jak wtedy, gdy cały czas mówi się o rasizmie panującym w Pembroke, a nikt nie zauważył, że właśnie Yi-Joon została dziekanem, więc zaszło coś niezwykle istotnego w historii tej uczelni. Niestety, nad tymi wszystkimi tematami unosi się jedna konstatacja dotycząca wolności słowa. Bo choć nie jest ona nieograniczona, to badanie jej granicy nie polega na ciągle wypracowywanym konsensusie i pogłębionej debacie, lecz emocjonalnym krzyku i bazowaniu na uprzedzeniach.