PAN SMITH JEDZIE DO WASZYNGTONU. Wczoraj, dzisiaj i jutro
Młody idealista i patriota Jefferson Smith (James Stewart) zostaje wybrany na miejsce zmarłego niedawno senatora. Zostaje wybrany tylko dlatego, że pewni bogaci ludzie chcą go kontrolować i przepchnąć swój projekt przez Senat, projekt, który przyniesie im miliony. A kogo można bardziej kontrolować niż zagubionego i nie potrafiącego się odnaleźć w wielkim mieście nowicjusza? Nowicjusza, który dodatkowo nigdy nie był w Waszyngtonie i każdy krok stawiany w stolicy jest dla niego wydarzeniem bez precedensu? Smith to bardzo miły i uczynny człowiek. Kocha dzieci, stara się pomagać harcerzom i być dla nich wzorem godnym naśladowania. Gdy dostaje propozycję nominacji na senatora, początkowo się waha, ponieważ zdaje sobie sprawę, że będzie musiał wkroczyć w nieznany mu dotychczas świat.
Nominację przyjmuje… stop… zostaje mu ona narzucona poprzez szum, jaki wspomniani wcześniej bogaci ludzie wokół niego robią. Tak więc jedzie z drugim senatorem ze swojego stanu, a jednocześnie kolegą swojego ojca, do Waszyngtonu, aby zabrać się do roboty – naiwnie wierząc, że wszystko pójdzie jak z płatka. Początkowo Jeff spełnia ukryty przez niewidocznych manipulatorów plan, nie robiąc w zasadzie nic poza rozkoszowaniem się możliwościami, jakie ma. Jednakże, dzięki pomocy swojej sekretarki (Jean Arthur), dowiaduje się, że ma pełnić rolę tępego narzędzia. Młody idealista zostaje skonfrontowany z brutalna rzeczywistością i świadomością, że tak wychwalany przez niego Senat jest siedliskiem korupcji i ludzi, których raczej patriotami nazwać nie można. Jego wiara w amerykańskie wartości zostaje poważnie zachwiana. Co zrobi idealista? Zacznie walczyć oczywiście, ale w jaki sposób to zrobi!
Film Franka Capry z 1939 roku jest bodaj pierwowzorem tych wszystkich produkcji, w których młodzi i naiwni (a czasami gniewni) idealiści szli do jaskini lwa zmierzyć się z przeciwnikiem, a niejednokrotnie także z samym sobą. Czasem im się udawało, czasem nie – zależało od wizji reżysera i przesłania, jakie chciał nieść film. Wszystkie filmy typu Dawid vs. Goliat są w ten czy inny sposób inspirowane właśnie “Smithem”. Capra połączył w jedno polityczną satyrę, dramat i komedię. Jednakże nie ma co oczekiwać dramatu psychologicznego, bo reżyser postawił ostatecznie na śmiech, co filmowi wyszło na jak najlepsze. Świetny jest scenariusz filmu, uwzględniający wszystko, co powinno tam być – od pogłębienia psychologicznego postaci, poprzez wiarygodną i wciągającą fabułę, na świetnych dialogach kończąc (co w komedii przecież jest dużym wyzwaniem).
Już samo nazwanie głównego bohatera Jeffersonem Smithem znamionuje klasę scenarzysty. Jest to połączenie w sobie dwóch sprzeczności. Smith to nazwisko, które w Ameryce jest niesamowicie popularne (coś jak nasz Kowalski) i, że się tak wyrażę, typowe dla społecznego szaraka, nie wyróżniającego się niczym pośród tłumów sobie podobnych. No i mamy imię Jefferson – imię ‘silne’, imię wielu znakomitych mężów stanu, oraz oczywiste nawiązanie do twórcy Deklaracji Niepodległości, wielkiego amerykańskiego patrioty Thomasa Jeffersona. To tylko przykład takiej perełki w scenariuszu, a można ich znaleźć o wiele więcej.
Podobne wpisy
W tamtych czasach film aż ociekał kontrowersją. W końcu naruszał pewien mit rządu Stanów Zjednoczonych, tego najwspanialszego rządu na świecie. Senat skorumpowany? Tak się nie godzi! W pewien sposób można tę sytuację porównać do odebrania tajemniczości i magii monarchii brytyjskiej przez telewizję kilka dekad później. Amerykanie byli dumni ze swojego rządu, na którego czele stał Franklin Delano Roosevelt. To ten rząd dał wielu bezrobotnym pracę i przywrócił nadzieję na lepsze jutro po Wielkiej Depresji końca lat 20. Capra został oskarżony przez wielu o szerzenie bzdurnych oskarżeń, ale pomimo tego film zyskał aprobatę publiczności i, co więcej, krytyków! Stało się tak dlatego, że satyra Capry została przedstawiona w bardzo delikatny sposób, reżyser nie skierował żadnych konkretnych oskarżeń, a tylko poddał pomysł, że ludzie bywają motywowani różnymi rzeczami. Capra nie chciał być obrazoburczy – chciał zrobić film ku pokrzepieniu serc, film, po którym zostanie uśmiech na twarzy i wiara w to, że tacy ludzie jak Jefferson Smith istnieją i gdzieś tam walczą bezustannie w, zdawałoby się, przegranej sprawie.
Film został nominowany do Oscara aż w 11 kategoriach (m.in. najlepszy film, najlepszy reżyser [Frank Capra], najlepszy aktor [James Stewart], najlepszy aktor drugoplanowy [Harry Carey], najlepszy aktor drugoplanowy [Claude Rains], najlepszy scenariusz oryginalny), ale zdobył niestety tylko jedną statuetkę (najlepszy scenariusz oryginalny). Stało się tak, ponieważ rok 1939 był bardzo owocny dla Hollywood, że tylko wymienię Przeminęło z wiatrem (8 Oscarów), Dyliżans (2 Oscary) czy Czarnoksiężnika z Oz (2 Oscary). Gdyby nie to nieszczęśliwe zrządzenie losu, Pan Smith… z pewnością zostałby bardziej doceniony. Kolejnym pechem była przegrana Stewarta w kategorii najlepszego aktora, a stało się tak tylko dlatego, że głosy wielu członków Akademii rozdzieliły się pomiędzy właśnie Stewarta i Gable’a (za Przeminęło z wiatrem), co dało zwycięstwo relatywnie nie mającemu szans na nie Robertowi Donatowi (za Żegnaj Chips). Jak pech to pech…
Wszyscy aktorzy dali z siebie absolutnie to co najlepsze, na co wskazują m.in. nominacje do Oscara, ale to, co dodatkowo czyni ten film arcydziełem, to geniusz, mistrzostwo i majstersztyk odtwórcy głównej roli – Jimmy’ego Stewarta! Ponad dwie godziny uczty dla oka i ucha. Nikt chyba wcześniej ani później nie przedstawił tak dobrze naiwności, idealistycznego zapału i poświęcenia dla sprawy, jak zrobił to w 1939 roku Stewart. Swojej postaci nadał takiego wyrazu i charakteru, że aż chce się krzyczeć “Więcej, więcej!”. Stewart kreuje u widza emocje o wiele większe niż tuzin Cruise’ów i Pittów razem wziętych. Jego Smith jest młody i głupi, naiwność wręcz wyziera z jego oczu, z każdego ruchu, gestu czy słowa, które wypowiada.
W scenie, kiedy stoi przed Kapitolem pełen zachwytu nad pięknem stolicy i monumentalnych zabytków tworzących historię Ameryki, wygląda jak dziecko, które właśnie dostało upragnioną zabawkę i nie może się na nią napatrzeć. W scenie odczytywania szkicu ustawy w Senacie – drżące ręce, załamujący się głos, przestraszony wzrok – to już nie Stewart, to Jefferson Smith! Dzięki swojemu kunsztowi aktorskiemu Stewart tylko jeszcze uwiarygadnia przemianę Smitha z idealisty naiwnego w idealistę znającego swoja wartość, w pierwowzór typowego fightera, jakich wielu później było w kinie. To geniusz aktorstwa, jakiego dzisiaj coraz trudniej uświadczyć w zalewie komercji i pseudo-gwiazdek filmowych. To coś, co można nazwać magią kina w najlepszym wydaniu, wydaniu, które po ponad sześćdziesięciu latach nadal fascynuje, bawi i porusza, a to są największe atrybuty znakomitego aktora.
Końcówka filmu – Smith już prawie 24 godziny stoi na nogach i nawija, żeby przekonać członków Senatu o swoich racjach. Powłóczysty chód, ochrypnięty głos, malujący się na jego obliczu wyraz skrajnego wyczerpania, a zarazem bijąca z oczu wola walki i chęć zwycięstwa sprawiedliwości nad niegodziwością i korupcją – to wszystko potrafił przemycić do jednej postaci Stewart! Dodatkowo Capra daje mu jeszcze sposobność do pokazania nietuzinkowego talentu komediowego, w szczególności przy ciętych one-linerach w scenach mających miejsce w Senacie. To wszystko daje obraz aktora, który nie tyle wyprzedził swoją epokę, ile stał się jej symbolem, na tyle uniwersalnym, że podziwianym przez wszystkie kolejne pokolenia Hollywood, symbolem, który przeżył wszystkie kolejne trendy i przewroty Fabryki Snów, co jest wręcz niesamowite i stawia Jimmy’ego Stewarta obok największych aktorów w dziejach X muzy. Aktor totalny!
Capra poprzez przykład Jeffersona Smitha podrzuca nam banalny, ale jakże prawdziwy morał przedkładania wartości nad wszelki materializm i pieniądze, walczenia o sprawę i swoje przekonania oraz pewnego rodzaju życzliwości dla drugiego człowieka – zapytania czasem swojego kolegi czy sąsiada, czy mu w czymś pomóc. Morał, który był, jest i będzie aktualny, co chociażby pokazało ostatnio Live 8. Morał, który trafił także idealnie w swoje czasy, dając ludziom nadzieję w przeddzień II wojny światowej.
Film stawia przed widzem wyzwanie spojrzenia za siebie i zastanowienia się, po której stronie Senatu sam by usiadł. To przepiękny manifest patriotyzmu, wolności i siły ducha. Manifest, który odnosi się nie tylko do Stanów Zjednoczonych. Tak, to prawda, że jest głównie skierowany do Amerykanów, ponieważ portretuje ich rząd, Senat i stolicę, ale zarazem ukazuje ponadczasowe wartości, które istniały na długo przed powstaniem państwa znanego nam dzisiaj jako Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. To najlepszy i chyba najbardziej osobisty film Capry, geniusza kina, który swoją pracą zapisał się na zawsze w historii filmu, a także w umysłach i sercach widzów.
To wszystko sprawia, że po ponad sześćdziesięciu latach film nadal bawi, fascynuje i porusza. To klasyka kina, klasyka, którą zawsze można obejrzeć gdziekolwiek i kiedykolwiek, nie doznając zawodu, wreszcie klasyka, która, mam głęboką nadzieję, będzie uczyła kolejne pokolenia ludzi zafascynowanych kinem.
It is rather for us to be here dedicated to the great task remaining before us — that from these honored dead we take increased devotion to that cause for which they gave the last full measure of devotion — that we here highly resolve that these dead shall not have died in vain — that this nation, under God, shall have a new birth of freedom — and that government of the people, by the people, for the people, shall not perish from the earth.
Abraham Lincoln
Tekst z archiwum film.org.pl (07.09.2005)