Pamięć absolutna
Lubię remaki. Podoba mi się idea, że można wziąć dowolnie wybrany film i opowiedzieć go na nowo. Nie ma znaczenia, czy jest stary, czy nowy, popularny czy kompletnie nieznany. Podoba mi się, że w większości przypadków nowe wersje są nieudane. Dzięki temu bardziej doceniam te, które nie tylko dorównują oryginałom, ale i je przewyższają. Wyjątków jest niewiele, lecz istnieją. „Coś” Johna Carpentera, „Infiltracja” Martina Scorsese, „Mucha” Davida Cronenberga, „Kandydat” Jonathana Demme’a – wybór mocno subiektywny, z którym nie wszyscy się zgodzą, lecz każdy ma swoje mniej lub bardziej ulubione „powtórki z rozrywki”.
Remaki charakteryzują się zazwyczaj pewną schizofreniczną przypadłością. Z jednej strony chcą okazać szacunek wobec oryginału, charakteryzujący się przez kurczowe trzymanie się szkieletu fabularnego poprzednika – wtedy oglądamy tę samą historię, praktycznie bez żadnych zmian, ale i bez satysfakcji („Pozwól mi wejść” Matta Reveesa). Z drugiej strony próbują odejść od oryginału tak daleko, jak tylko się da – i jeśli przedobrzą istnieje ryzyko, że nie rozpoznamy pierwowzoru („Halloween II” Roba Zombie). Podejrzewam, że gdzieś po środku jest najwartościowszy punkt i jeśli reżyser trafi centralnie w niego, nakręci dobry remake; taki, po którym zaznajomiony z oryginałem widz przypomni sobie o nim, ale jednocześnie stwierdzi, że to nie to samo (zeszłoroczny „Postrach nocy” jest tego dobrym przykładem). W nowej „Pamięci absolutnej” bez problemu rozpoznajemy powstały ponad 20 lat wcześniej oryginał. Aż za bardzo.
Już na wstępie dowiadujemy się, że w wyniku wojen chemicznych praktycznie cała planeta jest niezdatna do życia. Tylko w dwóch miejscach można w miarę normalnie funkcjonować: w pogodnej i bogatej Zjednoczonej Federacji Brytyjskiej (UFB), gdzie ludzie chodzą w garniturach i wszystko jest od linijki, i w Kolonii, cyberpunkowym świecie, brudnym, mokrym (tam wciąż pada), ale żywym. Gdy w jednym zdaniu padają słowa „brytyjski” i „kolonia”, wiesz, że coś jest na rzeczy. Symbolem ucisku ma być gigantyczny pojazd służący do Zjazdu – jedynego sposobu podróżowania między jednym, a drugim miejscem, przez samo jądro Ziemi. Nie bardzo rozumiem, na czym ma polegać owo zniewolenie, ale być może mieszkańcy Kolonii nie lubią, gdy się ich odwiedza. Zwłaszcza, jeśli ma to być armia uzbrojonych syntetycznych żołnierzy. Główny bohater, kolonista Doug Quaid, pracuje w fabryce wytwarzającej takie roboty, ma piękną i czułą żonę Lori oraz niejasne przeświadczenie, że jego życie powinno znaczyć więcej. Że on powinien znaczyć więcej. Zaczytuje się w „Szpiegu, który mnie kochał” Fleminga i przy pierwszej lepszej okazji udaje się do Rekall, ośrodka, w którym wszczepiane są marzenia. Doug chce być tajnym agentem i szybko okazuje się, że naprawdę nim jest, a całe jego dotychczasowe życie to jedno, wielkie kłamstwo.
Pod względem roboty jest to kino pierwszorzędne, być może najlepiej wyglądający film tego roku (zaraz po „Prometeuszu”). Scenografia jest oszałamiająca, zwłaszcza Kolonia robi wrażenie żywcem wyjętej z powieści Williama Gibsona. Sterylny świat UFB już mniej, może dlatego, że czyste, białe i jasne wnętrza są nudne. Widzimy również miejsca zniszczone przez wojny, gdzie pełno gruzu i pyłu. Każda z tych przestrzeni ma własny charakter, który twórcy świetnie wykorzystują. Nawet machina przysposobiona do Zjazdu robi niesamowite wrażenie – to nie tyle środek transportu, ile gigantyczna kapsuła czekająca na to, żeby spaść do samego środka Ziemi, a następnie przebić się na drugą stronę. Oto film polegający na efektach specjalnych, które mu wielce służą, jednocześnie nie odwracając uwagi od opowiadanej historii.
Problem w tym, że historia, choć dobra, w dużej mierze opiera się na zwrotach akcji, które widz zna z oryginału. To prawda, że w nowej wersji nie ma Marsa, ani Kuato, ani innych mniej lub bardziej znaczących postaci. Ale cała intryga jest wręcz identyczna, z tymi samymi punktami zwrotnymi – wizyta w Rekall, pojedynek z żoną, próba przekonania bohatera, że to wszystko dzieje się w jego głowie itd. Zmieniają się tylko dekoracje i aktorzy. Arnolda Schwarzeneggera zastąpił Colin Farrell. Obaj sprawdzają się w swoich rolach, choć osobiście wolę tego pierwszego. Być może wynika to z prostego faktu, że Arnie wygląda na kogoś, kto nie przegrywa, a w „Pamięci absolutnej” obrywa od kobiety. Gdy Farrell pojedynkuje się z Kate Beckinsale widzę, że walczy równy z równym. Ta ostatnia gra zresztą najlepiej, choć roli właściwie nie ma. Swój seksapil, angielski akcent oraz niesłychaną sprawność fizyczną wykorzystuje w jedynym słusznym celu – dostarczeniu rozrywki. Druga piękność na ekranie, Jessica Biel, przegrywa z nią na każdym polu.
Reżyser Len Wiseman nakręcił wcześniej dwie części „Underworld” oraz „Szklaną pułapkę 4”. Zna się na swoim fachu, co udowadnia nowym filmem. Jego „Pamięć absolutna” jest szybka, widowiskowa i bardzo przyjemna w odbiorze. Jest to ten rodzaj blockbustera, który ma zapewnić widzom zabawę na czas trwania seansu i raczej nie na dłużej, choć podejrzewam, że jeszcze nie raz do niego wrócę. Jednocześnie jest to remake tak bardzo podobny do oryginału, że widz, zamiast wciągnąć się w fabułę, przypomina sobie tamten film i kolejne zwroty akcji. W pewnym momencie główny bohater mówi „Wszyscy mnie tu znają, oprócz mnie”. Święta prawda. Cała przyjemność obcowania z nową wersją zależy od tego, jak dobrze zna się pierwowzór Paula Verhoevena i czy jest się jego fanem. Takim odradzam wizytę w kinie. Od mojej oceny z miejsca mogą odjąć co najmniej dwie gwiazdki. Ja osobiście skupiam się na tych elementach, które odróżniają oba filmy, jak np. umiejscowienie pluskwy w ciele Quaida oraz moment, gdy Lori przestaje być kochającą żoną Douga.