PALMER. Małomiasteczkowy JUSTIN TIMBERLAKE walczy z nietolerancją
Poziom gry aktorskiej Justina Timberlake’a jest odwrotnie proporcjonalny do poziomu tworzonej przez niego muzyki, czego film Palmer stanowi najlepszy przykład.
Podobne wpisy
Czasy FutureSex/LoveSounds oraz pierwszej części dylogii The 20/20 Experience minęły, oby jednak nie bezpowrotnie. Ostatni album Timberlake’a prezentuje bardzo przeciętną jakość, ale na szczęście karma nadal jest po stronie utalentowanego artysty, jako że pojawiła się przed nim okazja do zaprezentowania talentu aktorskiego, który wcześniej był dość skrzętnie przez niego skrywany. Owszem, muzyk pojawiał się na liście płac ważnych produkcji, mowa choćby o The Social Network, niemniej jednak wydaje się, że częściej był traktowany jako wabik dodatkowo przyciągający widzów. Tymczasem najnowszy film zrealizowany dla platformy Apple TV+ nie jest tylko historią o odkupieniu przestępcy – to także szansa na kinematograficzne odkupienie Timberlake’a i wytyczenie nowej drogi w jego karierze.
Sukces reżysera Fishera Stevensa tkwi w umiejętnym dozowaniu różnego rodzaju składników. Jego Palmer charakteryzuje się sposobem narracji przypominającym kino artystyczne: bywa szorstko, powolnie, kolorystyka utrzymana jest w tonach szarości, a na dodatek bohater niechętnie udziela informacji na temat swoich emocji oraz przebytych doświadczeń. Z drugiej strony przedstawiona historia jest żywcem wyjęta z konwencji kina familijnego. Oto młody chłopak Sam (Ryder Allen) mieszka w niewielkim miasteczku i nie do końca wpisuje się w obowiązujące kanony męskości. Z lubością ogląda w telewizji serial o animowanych wróżkach, zresztą podobny strój zakłada z okazji Halloween. Nosi się na różowo, ma spinkę wpiętą we włosy, a na dodatek wykonuje “dziwne” ruchy, które nie podobają się jego kolegom. Jest przez to wyszydzany, pogardliwie obrażany i wykluczany z grona rówieśników. Na dodatek nie może znaleźć oparcia w rodzinie, jako że nie zna tożsamości ojca, a opiekująca się nim matka (Juno Temple) jest uzależniona od narkotyków.
Na drodze Sama pojawia się Eddie Palmer (w tej roli Timberlake), czyli była młodociany gwiazdor futbolu amerykańskiego, który po kontuzji i za szybkim zakończeniu kariery zszedł na złą drogę, co zakończyło się wyrokiem skazującym i dwunastoletnią odsiadką w więzieniu. Na początku powrót do rodzinnych stron jest dla Palmera synonimem ponownego wkroczenia w głąb emocjonalnego piekła, bowiem ponownie spotka się z dawnymi kolegami, którym odrobinę lepiej się powiodło, a także powrócą do niego wspomnienia niezrealizowanych marzeń. Dopiero spotkanie młodego Sama stanowi dla głównego bohatera okazję do rozliczenia się z przeszłością i rozpoczęcia nowego etapu w życiu. Jak to bywa w tego typu kinie, owa przeszłość ciągle będzie dawała o sobie znać, a na dodatek lokalna społeczność nie będzie spoglądała życzliwym okiem na relację eksbandyty z queerującym dzieciakiem.
Szlachetna opowieść pełna jest dobrze znanych rozwiązań fabularnych, lecz mimo wszystko bardzo dobrze ogląda się Palmera, jak gdyby powtarzalność nie miała żadnego znaczenia, a liczyła się tylko szczerość wywodu i prostota wykonania. Rzeczywiście, produkcja Apple jest skonstruowana w prosty sposób, lecz w tym tkwi jej siła. Akcja rozwija się bez żadnych przeszkód, pojedyncze sceny komponują się w logiczną całość, a co istotne, również aktorzy dostosowują się do obranej przez reżysera strategii. Timberlake mógłby od samego początku szarżować, tworząc “oscarową” rolę, a tymczasem powściąga emocje, dając ujście buchającym namiętnościom tylko w kluczowych dla fabuły momentach. To samo tyczy się reszty osób, niby wpisanych w stereotypowe role – złej matki, dobrej nauczycielki, dyskryminowanego dzieciaka – a jednak oddających swoim rolom serce i okruch człowieczeństwa. Nie da się nie kibicować Samowi, nie współczuć jego matce czy nie wspierać uczucia kiełkującego między Palmerem a nauczycielką chłopca.
Niby przedstawiane w Palmerze prawdy powinny być oczywistościami, ale i tak dobrze się dzieje, że nadal powstaje tego rodzaju szlachetne kino. Choć reżyser od samego początku staje po konkretnej stronie barykady, daje swoim bohaterom czas oraz przestrzeń do przepracowania trudnych emocji. Palmer bowiem nie od samego początku staje po stronie wychowanka. Najpierw, wzorem zdecydowanej większości mieszkańców miasteczka, krzywo patrzy na chłopaka i nie potrafi zrozumieć, dlaczego Sam woli kostium wróżki od pirata. W filmie Stevensa tkwi uczciwa prawda na temat niechęci wobec “innych”, zakorzenionej w niewiedzy i nieznajomości takich osób. Wystarczy, że Eddie spędzi trochę czasu z dzieckiem, a zrozumie, że każdy ma prawo do bycia sobą. Nie zawsze jednak fabuła pędzi po dobrze znanych torach, momentami pojawia się wątpliwość, czy aby na pewno wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, co również świadczy o prawdzie wyzierającej z ekranu.
Szlachetność Palmera czyni ten film na swój sposób wyjątkowym. W niedzielnym pasmie Polsatu oglądało się za dzieciaka podobne historie, a mimo to propozycja Fishera Stevensa jawi się jako uczciwe spojrzenie w głąb zbłąkanych dusz pragnących stabilizacji. Niespełna dwugodzinną rozprawkę o odwadze “innych”, wytyczaniu drogi ku oczyszczeniu oraz sklejaniu poranionych serc można potraktować jako niejednoznaczne feel good movie, dzięki któremu ponownie warto uwierzyć w ludzką dobroć.