OMEN. Obawa przed Odwiecznym Przeciwnikiem
Wizerunek Odwiecznego Przeciwnika ludzkości przedstawianego jako postać niemal komiksowa, z rogami i ogonem, od czasów średniowiecza mocno się zdezaktualizował. Dziś ludzką wyobraźnią zawładnęły demony rodem z otaczającej nas rzeczywistości: wojny, zabójstwa, choroby cywilizacyjne, polityka. W dobie kilkusetkanałowej telewizji, Internetu i rzeczywistości wirtualnej zdajemy się zapominać o fundamentach, na jakich opiera się nasz świat.
A jednak wciąż w większości z nas tkwi głęboko zakorzeniona świadomość istnienia “drugiej strony”, nieokreślonej, ale w przedziwny sposób odczuwalnej, nie zmysłami, ale intuicją. Ta sprzeczność między życiowym pragmatyzmem i ukrywaną przed nami samymi obawą przed nieznanym jest doskonale wygrywana przez wszelkiej maści współczesnych szalbierzy: telewizyjnych ewangelistów, uzdrawiaczy, sekty i … twórców filmowych.
Omen, jako dzieło filmowe, jest właśnie takim doskonałym w formie szalbierstwem. Żeruje na podświadomych obawach, wykorzystuje nawiązania do powszechnie znanych wątków religijnych, igra archetypicznymi lękami. Omen jest przedstawicielem zapoczątkowanego Dzieckiem Rosemary gatunku filmowego wyrastającego z tradycji powieści gotyckiej, pełnej ciemnych mocy i zjawisk nadprzyrodzonych. Co jest jednak jego zasadniczym atutem w porównaniu do gotyckich przodków, to nie tylko osadzenie akcji w znanych nam realiach, ale przede wszystkim zręczna manipulacja uczuciami widza. Z pozoru prosty, pozostawia niepokojąco wiele miejsca na interpretacyjne harce zdolne wywołać miły każdemu wielbicielowi horroru dreszczyk emocji. Odwieczny rozdział między złem i dobrem nie jest bowiem w nim wcale tak oczywisty.
Szóstej godziny, szóstego dnia, szóstego miesiąca w Rzymie przychodzi na świat chłopiec – Damien. Tego samego dnia tuż po narodzinach umiera syn amerykańskiego ambasadora we Włoszech – Roberta Thorna (Gregory Peck). Thorn w obawie o swoją żonę (Lee Remick) nieświadomą śmierci dziecka, wyraża zgodę na nieformalną adopcję Damiena, który od tej pory będzie wychowywany w luksusach godnych arystokraty. Po kilku latach seria wypadków doprowadza do rodzinnej tragedii, a w jej następstwie do zwrócenia się ojczyma przeciw przybranemu synowi. Wszystko wskazuje na to, że Damien to wcielony Antychryst. Przyglądając się jednak z bliska opowiadanej historii dojdziemy do wniosku, że szalona krucjata Roberta Thorna przeciw własnemu dziecku nosi znamiona obłędu.
Richard Donner, reżyser filmu, co istotne, nie nadużywa tutaj ani jednoznacznej symboliki, ani tym bardziej nie epatuje trudnymi do wyjaśnienia zjawiskami. Powoduje to wrażenie, że zdarzenia, których jesteśmy świadkami wcale nie muszą być wynikiem oddziaływania nadnaturalnych mocy. Może to jedynie pogłębiająca się psychoza obciążonego obowiązkami dyplomaty? Kto w takim razie tak naprawdę jest tym złym? Omen schlebia naszym wyobrażeniom, wizji Przeciwnika odrodzonego – ucieleśnionego, zwodzi nas. Chcielibyśmy, żeby było to takie proste, chcielibyśmy myśleć, że jeżeli kiedyś Antychryst “zaszczyci” nas swoją obecnością, przyjmie dobrze nam znaną – fizyczną postać. Przyzwyczajeni do postrzegania zmysłowego przyjmujemy bowiem założenie, że jeżeli coś ma kształt, który znamy, z którym stykamy się co dzień, tym łatwiej sobie z tym poradzimy. Ludzka tkanka powoduje, że pokonanie Przeciwnika zdaje się dla nas osiągalne. Ale w końcu, jak pisze Leonard Wolf we wstępie do Draculi Brama Stokera, “… piekło zaczyna się i kończy w duszy jednostki”. “A nie jej ciele”, chciałoby się dodać.
David Seltzer – scenarzysta Omenu – po mistrzowsku wykorzystał kilka bardzo nośnych i sugestywnych cytatów z Apokalipsy Świętego Jana, które poruszają czułe struny wyobraźni widza i nadają widowisku pozory wiarygodności. Seltzer wydaje się również niepozbawiony lekko ironizującego poczucia humoru. Domniemanemu Antychrystowi pozwala urodzić się w Rzymie – stolicy katolickiego świata, każe mu dorastać w Londynie – stolicy anglikanizmu, symbolicznie odseparowując go od papistowskich wpływów. Na koniec zamierza go uśmiercić rękami przybranego ojca wspomaganego przez zamieszkałego w Ziemi Świętej mnicha Bugenhagena. Również to imię wydaje się nieprzypadkowe, bo Johann Bugenhagen był żyjącym w XVI wieku totumfackim Marcina Lutra, który walnie przyczynił się do rozpropagowania Reformacji na terenie ówczesnych Niemiec i Skandynawii. Cały ten wątek wygląda jak jedna wielka religijna aluzja, choć w natłoku emocji, jakie przynosi oglądanie tego obrazu, ta drobna kwestia może umknąć uwagi widza.
Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwą rolą Przeciwnika jest zacieranie wątłej granicy miedzy tym, co czarne i białe, złe i dobre, pewne i niepewne. Jego zadaniem jest spowodować, żebyśmy zgubili drogę, stali się bezbronni brnąc w gąszcz znaczeń, których nie jesteśmy w stanie pojąć. Omen, posługując się chrześcijańską mitologią, grając na obawach widza, potęgując wrażenia przy pomocy doskonałej muzyki (pierwszorzędna partytura Jerry’ego Goldsmitha), wprowadza element wcale nie tak częsty we współczesnym kinie – autentyczny strach.
Kiedy bowiem zastawiali na mnie sidła – na mnie, który nad narodami mam władzę, który knułem
spiski i walczyłem na setki lat przed przyjściem tych ludzi na świat – jam się podkopał pod ich twierdzę…
Bram Stoker, “Dracula”
Tekst z archiwum film.org.pl.