Odwet
Autorem recenzji jest Michał Frącz.
UWAGA – Ostatnie cztery akapity są najeżone spoilerami. Czytasz na własną odpowiedzialność!
Schematy, banały i klisze filmowe potrafią napsuć krwi. “Przewidziałem twist po pięciu minutach”, “Jeśli widziałeś już kiedyś film pana X, to widziałeś je wszystkie”, “A na końcu oczywiście mamy pocałunek w strugach deszczu, bardzo oryginalne”. Ile razy słyszeliśmy już takie teksty? Dlatego twórcy umiejący łamać schematy są nagradzani aplauzem, a ich filmy pozostają w pamięci. Nie ma jednak ich zbyt wielu, a regułą są „te piosenki, które już kiedyś słyszeliśmy”, zwłaszcza jeśli to najnowszy hit prosto z Fabryki Snów. Twórcy niebanalni mają do wyboru albo cierpliwie budować swoją pozycję, by po latach wyrzeczeń zdobyć niezależność finansową, albo kręcić kameralne obrazy, które przynoszą może prestiż, ale nie profity. Robi się jednak ciekawie, gdy za łamanie schematów bierze się ktoś uważany za etatowego rzemieślnika Hollywood. Reżysera, którego filmy doceniano raczej za wygląd, niż za błyskotliwą myśl.
Gdy rok temu świat usłyszał, że młodszy z braci Scottów odebrał sobie życie skacząc z mostu Vincent Thomas w Los Angeles, wszyscy wspominali Top Gun, Człowieka w ogniu, Zagadkę nieśmiertelności i wiele innych filmów, które pozostawił po sobie. Był jednak jeden film, o którym nie wspominał nikt. Tym filmem był Odwet z 1990 roku.
Streszczenie fabuły nie zapowiada niczego oryginalnego. Oto Kevin Costner gra Michaela Cochrana, odchodzącego na emeryturę pilota (fani Top Gun powinni być zachwyceni otwierającą film sceną powietrznych akrobacji nad pustynią). Nie mając pomysłu na dalsze życie, postanawia skorzystać z zaproszenia starego przyjaciela, meksykańskiego milionera Tiburona Mendeza (w tej roli Anthony Quinn). Tam Costner poznaje panią Mendez o oryginalnym imieniu Mireya (w tej roli Bogini, znana szerzej jako Madeleine Stowe). Nie będziecie pewnie zaskoczeni jeśli powiem, że Cochrann i Mireya czują do siebie miętę. Wpływowy mąż szybko odkrywa, że ktoś tu przyprawia mu rogi i – niespodzianka – postanawia naszych bohaterów ukarać. W gniewie katuje przyjaciela, a niewierną żonę trwale oszpeca. Stowe zostaje zamknięta w obskurnym burdelu, zaś półżywego Costnera rzucają na pustynię, sępom i szakalom na pożarcie. Nasz gieroj przeżywa jednak i pod okiem indiańskiej szamanki wraca do zdrowia. Gdy wreszcie staje na nogi, ma już tylko dwa cele w życiu: znaleźć ukochaną i zaciukać oprawców…
Boże, myślicie, kolejny gniot, który stracił rację bytu po zakończeniu ery VHS. Po co strzępić język?
Jest kilka powodów. Po pierwsze – Revenge jest piękne, zwłaszcza od strony wizualnej – z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to jeden z najpiękniej sfotografowanych filmów, jakie kiedykolwiek widziałem. “Odwet” należy do tej kategorii filmów, które ogląda się dla fabuły raz czy dwa, może trzy, a kolejne seanse są już tylko po to by sycić zmysły. I nie mówię tu tylko o Madeleine Stowe, która, tak w ubraniu jak i bez, wygląda po prostu nieziemsko. Meksykańskie krajobrazy, idealnie wpasowane w akcję, jeszcze chyba nigdy nie wyglądały tak fotogenicznie. Sielskie, skąpane w zieleni latyfundia Mendeza. Spalona słońcem pustynia. Pokryte lepkim kurzem slumsy. Gdybym miał pod ręką kopię w HD, to robiłbym co parę sekund screeny, tylko po to, by móc je potem wieszać na ścianie. Na youtubie krąży zwiastun filmu, więc niby możecie zweryfikować w pięć sekund moje słowa, ale jakość jest jak ze zdartej kasety VHS. Oglądanie całego filmu w takiej jakości powinno być karalne (nie żartuję).
Po drugie, świetnie opanowany warsztat filmowego rzemiosła. Mówi się, że dobrego twórcę można poznać po tym, że tak snuje starą jak świat opowieść, by żaden widz nie mógł się od niej oderwać. Tak jest i tutaj. Rodzące się między Michaelem i Mireyą uczucie przedstawione jest bez fajerwerków, bez zbędnych udziwnień, po prostu jest. Sama para również jest archetypiczna( gdybym był wredny, powiedziałbym, że sztampowa. Wybaczcie, ale nie jestem w stanie wyzłośliwiać się nad tym filmem); ciężko powiedzieć o nich coś poza tym, że on jest męski i twardy, ona delikatna i kobieca, a oboje pragną siebie nawzajem. Z takim punktem wyjścia można zajść daleko, albo wywinąć orła na starcie. Świetna chemia między Kevinem a Madeleine i sprawnie rozpisane sceny sprawiają, że film zachodzi dość daleko. I tak mielibyśmy kolejne dobre, nieco zakurzone, acz szablonowe, kino klasy B. Rzecz w tym, że “Odwet” taki szablonowy nie jest.
Film Scotta powstał na podstawie noweli pod tytułem Revenge, którą napisał Jim Harrison, w Polsce autor kompletnie nieznany (ze wstydem muszę przyznać, że również dla mnie). Książka pojawiła się w druku w 1979 i przez całe lata osiemdziesiąte była w centrum zainteresowania hollywoodzkich decydentów. Wśród kandydatów na reżyserów przewijały się takie nazwiska jak Walter Hill, John Huston, Sydney Pollack, Jonathan Demme… i Kevin Costner, dla którego byłby to debiut po drugiej stronie kamery. O główną rolę otarli się m.in Don Johnson i Jeff Bridges. Jak widać – coś ciągnęło ludzi do tej opowieści. I wiecie co? Myślę, że kluczem jest tu postać grana przez Anthony’ego Quinna (nawiasem mówiąc – w latach osiemdziesiątych Jack Nicholson planował nakręcić i wyprodukować Odwet. Dla siebie chciał zostawić właśnie rolę Mendeza, którą to określił jako „wymarzoną”). Zazwyczaj w popkulturze historie o trójkątach miłosnych ograniczają się do punktu widzenia zdradzających (Tristan-Izolda-Marek) albo zdradzanego (Franz-Andzela-Olo). Niezależnie po czyjej stronie opowiadali się, wybaczcie anglicyzm, storytellerzy, ta druga strona rychło zyskiwała naszą antypatię. Byłem święcie przekonany, że młodszy z braci Scottów idzie tą samą drogą. Dzięki Bogu, myliłem się.
Scena rozdzielenia kochanków jest wyjątkowo intensywna, mocna i brutalna – co tylko wzmaga naszą sympatię wobec postaci Stowe i Costnera i sprawia, że z niecierpliwością wyczekujemy na tytułowy “revenge”. I tu właśnie zdarza się rzecz zaskakująca. Anthony Quinn nie zachowuje się jak groteskowy szwarccharakter – widzimy człowieka złamanego, zamkniętego w sobie, czekającego na śmierć. Jest na kolacji z inną, młodą i piękną kobietą, ale widać, że myślami jest gdzie indziej, przy Mireyi. Z jego spojrzenia można wyczytać, że oddałby wszystko, byle tylko cofnąć czas. Mało tego! On nadal w jakimś sensie kocha Mireyę – gdy jeden z jego nadgorliwych pachołków postanawia “za karę” zgwałcić Mireyę, nasz meksykański capo di tutti capi każe zabić knypka. Przypominam – stary i bezwzględny gangster.
Równie ciekawe rzeczy dzieją się z Costnerem. Jesteśmy z nim gdy wraca do zdrowia, przy nas wymierza sprawiedliwość pachołkom Quinna, razem z nim szukamy kobiety jego życia. I oto, gdy zbliża się finał, mamy spotkanie protagonisty z antagonistą. W każdym innym filmie Kevin nabiłby Quinna na pal i splunąłby nań na do widzenia. Tutaj prosi dawnego przyjaciela by wybaczył odebranie mu żony.
Nie chcę, żeby to, co piszę zabrzmiało ckliwie albo, co gorsza, jak jakiś przeintelektualizowany bełkot godny Barbary Białowąs. Nie. To proste, oszczędne, sfilmowane „po męsku” sceny. Nikt nie krzyczy, nikt nikomu nie rzuca się w ramiona, a i tak czuć żal, utratę i rozgoryczenie. A następna scena (finał) tylko nas tymi uczuciami dobije. Trzeba było dużo wyczucia i reżyserskiej dojrzałości, by końcówka zadziałała na nas tak, jak powinna.
A jeśli nadal mi nie wierzycie… cóż, uwierzcie Quentinowi.
P.S. Są dwie wersje tego filmu. W 1990, tuż przed premierą Revenge producenci przedłużyli film o dwadzieścia minut i wypuścili do kin dwugodzinną wersję. Nie przypadła ona do gustu Scottowi i po kilkunastu latach wydał stuminutową wersję reżyserską. Którą wersję wybrać? Wbrew pozorom, nie ma między nimi wielkiej różnicy. W wersji kinowej po prostu przedłużono niektóre sceny i dodano 2-3 sceny ukazujące małżeńskie pożycie Mendezów (niektórzy fani nowej wersji twierdzą, że jest “zbyt melodramatyczna”). Reżyserka jest krótsza i bardziej intensywna (niektórzy fani starej wersji krytykują ją za spłycenie relacji między postaciami). Ja polecam zarówno jedną, jak i drugą.