BLAIR WITCH PROJECT. Wciąż najlepszy horror found footage
…, jednym tchem wymienia się te filmy, które w jakiś sposób pokonały gatunkową granicę, wykorzystując strach jako narzędzie, nie zaś cel sam w sobie. Takie tytuły jak Egzorcysta, Lśnienie, W kleszczach lęku czy The Ring – Krąg są bezsprzecznymi arcydziełami kina grozy, nie tylko dlatego, że nadal potrafią nas przerazić, ale też dzięki umiejętności wzbudzenia w widzu pewnej refleksji różnorakiej natury – religijnej, egzystencjalnej, filozoficznej czy etycznej, by wymienić tylko parę propozycji. Do tego dochodzi możliwość wielokrotnych odczytań, zapadająca w pamięć efektowność obrazu, a zwłaszcza, jakże rzadkie i drogocenne, uczucie szoku. Oczywiście istnieją również utwory mające tylko jeden cel – jak najskuteczniejsze wystraszenie widza – które jednak zrobiły to w sposób tak mistrzowski bądź nowatorski, że siłą rzeczy uznaje się je dzisiaj za kluczowe dla gatunku; na myśl przychodzi choćby Teksaska masakra piłą mechaniczną lub Szczęki. Jest jednak jeden film, który głośnymi zgłoskami zapisał się w historii horroru przez coś zupełnie innego.
Na Blair Witch Project (1999) spogląda się często przez pryzmat przed i po. Przed filmem była genialnie zaprojektowana kampania reklamowa, w sprytny sposób wykorzystująca jeszcze raczkujący pod koniec lat 90. Internet. Po premierze zaś gigantyczny sukces (budżet zamknął się w kilkudziesięciu tysiącach dolarów, zaś dochód z całego świata wyniósł prawie ćwierć miliarda!) oraz cała fala produkcji w estetyce found footage, których twórcy częściej myśleli w kategoriach małego nakładu środków i dużego zysku, niespecjalnie przejmując się artystyczną stroną przedsięwzięcia. Co zaskakujące jednak, musiała minąć prawie cała dekada, zanim horrorowe mockumentary zawładnęły kinami, co trwa do dziś (pochód ten rozpoczęły amerykański Paranormal Activity oraz hiszpański [Rec], oba z 2007 roku, choć na ekranach całego świata pojawiły się dopiero rok, a nawet dwa lata później).
W międzyczasie pierwszy film o tytułowej wiedźmie z Blair nieco stracił na swojej mocy. Myśli się o nim jak o fenomenie i punkcie zwrotnym w kinie grozy przełomu wieków, kiedy kamera cyfrowa weszła na salony i już tam została. Gdzieś w tym wszystkim gubi się samo dzieło, bardzo chwalone w czasie premiery, entuzjastycznie przyjęte i faktycznie uważane za przerażające, obecnie zaś ignorowane we wszelkich listach i rankingach najlepszych horrorów. Czy rzeczywiście jest to jedynie produkt swoich czasów (a raczej taki, który w nowe czasy nas wprowadził), doskonale wypromowany, ale pozbawiony znamion wielkiego filmu grozy?
Przypomnę, że film rozpoczyna się od następującego komunikatu:
W październiku 1994 roku troje studentów szkoły filmowej zniknęło w lasach niedaleko Burkittsville w stanie Maryland, podczas realizacji dokumentu. Rok później ich materiał został odnaleziony.
Ta informacja (a także sam tytuł wskazujący na horrorowe konotacje) stała się podstawą wielkiej mistyfikacji internetowej sugerującej autentyczność zapisu, potwierdzonej przez rzekome poszukiwania pechowych dokumentalistów, w rzeczywistości początkujących aktorów – Heather Donahue, Joshuy Leonarda oraz Michaela C. Williamsa – które przez 5 lat nie przyniosło żadnych rezultatów. Strona z informacjami na temat zaginionych, wywiadami z ich rodzinami, oficjalnymi raportami oraz licznymi zdjęciami i reportażami pojawiła się już na rok przed premierą filmu, a reżyserzy, Daniel Myrick oraz Eduardo Sanchez, przez cały ten czas zarzekali się, że zmontowany przez nich materiał jest prawdziwy. Ostatecznie Blair Witch Project stał się wydarzeniem zanim jeszcze pojawił się w kinach, natomiast po premierze zawładnął wyobraźnią milionów widzów, wśród których byli również ci, wciąż przekonani o istnieniu wiedźmy z Blair i zniknięciu studentów.
Fabuła obraca się wokół wyprawy trójki młodych filmowców chcących zrealizować dokument o legendarnej czarownicy i związanych z nią incydentach w małej miejscowości na wschodzie Stanów Zjednoczonych. Pomysłodawczyni projektu i reżyser Heather, operator kamery Joshua oraz odpowiedzialny za dźwięk Michael praktycznie nie znają się, ale początkowe sceny ukazują ich jako pozytywnie nastawionych i chętnych do współpracy ludzi. Wywiady z okolicznymi mieszkańcami pozwalają im zaledwie musnąć tajemnicę rzekomej działalności sił nieczystych, trudno jednak traktować z pełną powagą zasłyszane opowieści. Punktem kulminacyjnym ma być odnalezienie cmentarzyska w okolicznym lesie, lecz to, co zaczyna się jak niewinny biwak, zamienia się w prawdziwy koszmar. Bohaterowie bardzo szybko odkrywają, że zgubili się, atmosfera między nimi staje się coraz bardziej napięta, a nocami słyszą dziwne i trudne do sprecyzowania odgłosy.
Siłą filmu jest jego dokumentalna forma oraz rezygnacja z wszelkich elementów, które mogłyby nas wybić z iluzji autentyczności. Nie ma w dziele Myricka i Sancheza ani jednego fałszywego momentu każącego nam spojrzeć na oglądaną historię w kategoriach oszustwa. Nie mam tu na myśli kłamstwa marketingowego – sądzę, że większość widzów oglądających film po raz pierwszy była już zaznajomiona z faktem sprytnej strategii reklamowej, jakiej dopuścili się twórcy. Chodzi mi natomiast o sprawność, z jaką reżyserzy (tak pomysłodawcy, jak i faktycznie dzierżący kamery w ręku aktorzy) stworzyli ułudę prawdy, ani przez chwilę nie pozwalając porwać się pokusie efektownego horroru.
Muzyka – jakże ważny element ekranowej grozy – pojawia się dopiero przy napisach końcowych i tworzą ją dźwięki niskiej częstotliwości oraz coś na kształt industrialnych dudnień. Wcześniej jest ona nieobecna w filmie, podobnie zresztą efekty specjalne. Jedyną ingerencją Myricka i Sancheza w nakręcony przez aktorów materiał jest montaż, wyraźnie służący nadaniu całości czytelnego i spójnego charakteru. Dzięki temu wszystkiemu zapis z dwóch kamer, cyfrowej i 16mm z czarno-białą taśmą, służy nam jako relacja nieszczęśliwej wyprawy, ale – co najważniejsze – jako relacja obiektywna. I jest to niezwykłe, bowiem horror nie lubi obiektywizmu. Woli natomiast korzystać z uczuć, emocji, uprzedzeń, z całej tej ludzkiej niepewności, która wydaje się być podstawą tworzenia narracyjnej grozy. Co ciekawe, w tym samym roku powstał inny głośny dreszczowiec, Szósty zmysł M. Nighta Shyamalana, kino kompletnie inne, w przewrotny sposób wykorzystujący subiektywizm postaci, mający na celu zmylenie nie tylko widza, ale i bohatera. Jak się miało okazać, właśnie w tym kierunku poszło wielu filmowców przełomu wieków, tworząc nierzadko arcydzieła (Memento Christophera Nolana, Pi Darrena Aronofsky’ego, Inni Alejandro Amenábara czy Mulholland Drive Davida Lyncha).
Tymczasem twórcy Blair Witch Project ukazują nam bohaterów w najróżniejszych stanach emocjonalnych, dzielą się z nami ich wątpliwościami i podejrzeniami, ale czy w jakikolwiek sposób wpływa to na interpretację przedstawionej historii? Kamery pozostają niewzruszone, bez względu na to, co w danej chwili myśli bądź czuje operator. Ten zaś jest jednocześnie bohaterem tego, co dzieje się przed obiektywem. To zapętlenie służy obiektywnemu oglądowi całości, zwłaszcza od momentu, gdy cała trójka gubi się w lesie i nie ma poza nimi już nikogo.
– Nie rozumiem, czemu nas filmujesz.
– To dokument.
– O wiedźmie, nie o nas.
Ten krótki dialog obrazuje problem, z jakim ma do czynienia cały nurt „odnalezionych taśm”, a mianowicie uzasadnienie ciągłego kręcenia, nawet w najbardziej przerażających i stresujących sytuacjach. Na szczęście ci bohaterowie są dokumentalistami, zatem przymus jak najczęstszej pracy kamery wydaje się być całkiem sensowny, choć staje się to również powodem wielu kłótni. Ale powyższa wymiana zdań ukazuje coś jeszcze. Ostatecznie kręcony materiał rzeczywiście staje się filmem o nich. Co oczywiście prowadzi do pytania, gdzie jest tytułowa wiedźma. Choć nie jest ona w centrum wydarzeń, jej obecność wydaje się pewną oczywistością.
Są tu sceny autentycznie niepokojące, są i takie, od których włosy na ciele stają dęba – nigdy jednak nie jest powiedziane (i pokazane) wprost, że to dzieło tytułowej czarownicy. A mimo to, gdy Heather wybiega nocą w las i, rozglądając się na wszystkie strony, krzyczy Co to było?!, nie mamy żadnych wątpliwości odnośnie widoku, jaki ukazał się jej oczom. Nie widzimy tego, co ona, ale i tak wiemy, że coś tam jest. Efekt, jaki Blair Witch Project wywiera na widzach, należy tłumaczyć właśnie tym prostym zabiegiem uzupełniania luk – nasza wyobraźnia załatwia wtedy lwią część roboty, tworząc obrazy i pomysły daleko wykraczające poza to, co rzeczywiście moglibyśmy zobaczyć. Również finał stanowi tego świetny przykład, choć najbardziej efektywną i przerażającą sceną są przeprosiny głównej bohaterki do kamery. Moment ten nie tylko zaowocował najsłynniejszym ujęciem z filmu (nie mieszcząca się w kadrze twarz zapłakanej Heather), ale stanowi również akt totalnej kapitulacji postaci, która doprowadzona na skraj załamania nerwowego, jest gotowa już tylko na śmierć. Konsekwencja, z jaką twórcy stopniowo niszczą tę początkowo wesołą i zdecydowaną dziewczynę, jest porażająca, a sama Donahue autentycznie przejmująca. Tym większa przykrość musiała spotkać aktorkę, gdy dowiedziała się, że za swą rolę zdobyła Złotą Malinę.
Estetyka found footage, choć obecnie niezwykle popularna, ma swoje wady. Nie ma mowy o artyzmie zdjęć, podczas oglądania momentów pełnych „akcji” (tj. biegania) trudno cokolwiek dostrzec, a długie sceny, dzięki rzekomej autentyczności, wydają się jeszcze dłuższe. Jest to przypadek również i tego filmu, być może kamienia milowego w kinie (a zdecydowanie w jego promocji), lecz wyjątkowo mało atrakcyjnego kamienia. Jeśli miałbym wskazać jeden czynnik, który zadecydował o tym, że oryginalny Blair Witch Project traktowany jest dziś bardziej w kategoriach przebrzmiałego przeboju niż klasyka gatunku, byłby to właśnie brak efektowności, surowość materiału wpływająca na niską chęć ponownego obejrzenia filmu. Nie jest to horror, do którego się wraca, bo trudno bawić się na obserwowaniu paniki, kłótni i histerii, nie mówiąc o wąskim polu do interpretacji samej opowieści. Paradoksalnie, to wszystko, co zadecydowało o wyjątkowości dzieła Myricka i Sancheza w czasie jego powstania, wpłynęło również na jego raczej rozczarowujące miejsce w historii kina grozy.
Nie pomogła także chybiona kontynuacja porzucająca quasi-dokumentalny format na rzecz tradycyjnej narracji. Księga Cieni: Blair Witch 2 (2000) próbowała z premiery oryginału uczynić bezpośredni punkt odniesienia, zabawiając się konceptem prawdziwości pierwszego filmu, lecz historia, jaką proponowała, była po prostu głupia. Plany nakręcenia jeszcze jednej części bardziej w duchu pierwowzoru szybko przestały mieć jakąkolwiek wartość, gdy kina zaczęły nawiedzać japońskie zjawy, a nowe pokolenie twórców horrorów (m.in. Eli Roth, Rob Zombie, Alexandre Aja, James Wan) zaczęło gustować w okrutnych i makabrycznych obrazach. Świat szybko zapomniał o wiedźmie z Blair.
Tymczasem dosyć nieoczekiwanie okazało się, że Adam Wingard postanowił wrócić do tematu i po cichu nakręcił Blair Witch (premiera już za tydzień), formalnie część trzecią, również w estetyce found footage. Twórca ten potrafi nadać nowej jakości klasycznym horrororowym schematom, co udowodnił już w Następny jesteś ty oraz Gościu, zatem istnieje szansa na reanimowanie, wydawać by się mogło, zasuszonego i głęboko zakopanego truchła starej wiedźmy. Jeśli tak się stanie, możliwym będzie również rehabilitacja oryginalnego filmu w oczach wielu widzów. Dzieło Myricka i Sancheza – których drogi szybko się rozeszły po premierze, a oni nie nakręcili później już nic godnego uwagi – jak najbardziej na to zasługuje. Być może nie robi dziś takiego wrażenia, jak kiedyś, lecz nadal pozostaje jednym z najbardziej udanych przedstawicieli quasi-dokumentalnej odmiany horroru, potrafiąc uruchomić wyobraźnię w sposób, o jakim wielu współczesnych twórców tego gatunku może sobie pomarzyć.
korekta: Kornelia Farynowska