OCEAN STRACHU (2003)
Co właściwie miała udowodnić ta jakże niewinna i oczywiście dość umowna zabawa? Że już sam pomysł zrobienia thrillera rozgrywającego się na otwartym oceanie, utrzymanego dramaturgicznie w klimatach bardziej teatralnych niż filmowych, jest czymś niezwykle ryzykownym. Warto nadmienić jeszcze, że czas trwania Oceanu strachu to 79 minut. Co więc dzieje się pomiędzy przedstawionymi powyżej dyskusjami o naturze bytu i niebytu oraz gdzie właściwie podziały się brakujące 22 minuty? Czyż nie wypełniają ich zdjęcia mrocznego oceanu, szum wody i piękne pejzaże rafy koralowej? I wreszcie – czy w związku z tym można uznać film Chrisa Kentisa za wybitnie nieudany i po prostu nudny? Tak łatwo Oceanu strachu sklasyfikować się na szczęście nie da. I mimo że ciężko finałowy efekt pracy reżysera określić jako thriller, to – tak jak wspomniałem we wstępie – broni się on jednak w zupełnie innej, nieco poważniejszej i ambitniejszej materii.
Pierwszą bronią Kentisa (nie wiadomo do końca, czy użytą celowo, czy też po prostu wynikającą z braku środków finansowych) jest bardzo oszczędna forma przekazu. To właśnie tutaj swe źródła mają wszelkie prasowe spekulacje o rzekomym podobieństwie Oceanu strachu do Blair Witch Project lub jak kto woli do Idiotów i całego manifestu Dogmy. I – jak udowodniła nam już legenda o wiedźmie z Blair – takie zabiegi poczynione w odniesieniu do filmu grozy mogą przynieść bardzo ciekawe rezultaty. Mamy więc w dziele Kentisa do czynienia z pełnym realizmem, który objawia się oczywiście w standardowym już filmowaniu “z ręki”, nieostrym obrazie, szarych kolorach i niedbałym montażu.
Wszystko to jest oczywiście zaletą filmu i – chociaż można śmiać się z nieciekawej sytuacji scenarzysty – trzeba przyznać, że mimo braku wyraźnej koncepcji, jak poprowadzić scenariusz, Kentisowi udało się stworzyć klimat jeśli nawet nie osaczenia, to może chociaż samotności na oceanie. A z pokazanymi w ten sposób samotnością i bezradnością nie mieliśmy jeszcze do czynienia we współczesnym kinie. I chociaż strachu tu niestety nie uświadczymy, to w pewnym momencie pojawić się jednak musi niepokój. W połowie seansu myśli z gatunku “A co JA bym zrobił na ich miejscu?” po prostu same się pojawiają. A gdzieś nieopodal zaczyna wyłaniać się jeszcze jedna refleksja, będąca zdecydowanie najmocniejszą stroną Oceanu strachu. Refleksja niezwykle prosta, żeby nie powiedzieć oczywista.
Drugą bronią Kentisa jest bowiem umiejętne zarysowanie pewnego uniwersalnego i odwiecznego konfliktu: Człowiek kontra natura. Człowiek kontra żywioł. A idąc tą ścieżką nieco dalej – cywilizacja kontra przyroda. Reżyser w sposób genialny ilustruje tę trywialną przecież walkę, umiejętnie akcentując przy tym kruchość naszych przyzwyczajeń, naszego charakteru i całego wykreowanego przez nas świata w zetknięciu z żywiołem. A wspomnianą słabość i nieporadność w pełni zrozumie tylko ten, kto Ocean strachu – mimo wszystko – obejrzy do końca. Aż do kapitalnego, co najmniej dwuznacznego zakończenia, które w piękny, symboliczny sposób ukazuje to, na co jesteśmy w tym nierównym pojedynku prędzej czy później skazani – na smutną, lecz nieodzowną, pozbawioną wszelkiej nadziei całkowitą rezygnację. Chyba że łódź w końcu przypłynie…
Jak w tym świetle ocenić Ocean strachu? Jako nieudany thriller, czy może raczej jako rodzaj alegorii mającej zasygnalizować współczesnemu człowiekowi coś, o czym zdaje się często zapominać? Coś, co staje się niestety przerażająco aktualne w kontekście szalejącego na świecie terroryzmu. A mianowicie, że jesteśmy słabi w obliczu zagrożenia, czujemy się bezbronni i zależni wyłącznie od ślepego przypadku. Cała kampania promocyjna stara się jednak przygotować widza na wrażenia zupełnie innego typu – na świetny, trzymający w napięciu dreszczowiec. A Ocean strachu z całą pewnością dreszczowcem nie jest. Stąd wynika początkowy zawód widza. Widza, który oczekiwał napięcia, a w zamian otrzymał film poniekąd filozoficzny. Stąd także wynika powyższa ocena…
Tekst z achiwum film.org.pl (12.10.2004)