WONDER WOMAN. Kino przygodowe od serca
Pierwsza pełnometrażowa ekranizacja przygód Wonder Woman wydawała się od kilku dobrych miesięcy po prostu czekać na egzekucję, bo uwarunkowania historyczne stawiały ją w ekstremalnie trudnej pozycji – z jednej strony klątwa komiksowych superbohaterek w solowych filmach, bezceremonialnie spychanych przez twórców w otchłań paskudnej bylejakości (Supergirl, Elektra, Catwoman), z drugiej kulejące coraz bardziej filmowe uniwersum DC, któremu po premierze Legionu Samobójców urwało celuloidowe nogi przy samym Jokerze. A jednak stało się niemożliwe, bo najbardziej znana superbohaterka świata stanęła z uśmiechem na zmaltretowanych ciałach Supermana i Batmana, udowadniając, że temu pogrążonemu w malignie projektowi współdzielonego świata brakowało po prostu kobiecej pomysłowości, znakomicie zastępującej rozbuchany festiwal mierzenia penisów.
Za sterami tym razem posadzono Patty Jenkins, niedoszłą reżyserkę drugiego Thora dla Marvel Studios, która do tej pory nakręciła tylko jeden film pełnometrażowy – za to uderzyła raz a dobrze, bo Charlize Theron zgarnęła Oscara za jej Monster (2003). Brutalną stronę kobiecego kina udało jej się okiełznać w naprawdę dobrym stylu – teraz jednak, po tylu latach przerwy, stanęła przed diametralnie odmiennym wyzwaniem, bo przed obiektywem miała się narodzić historia feministycznej ikony walczącej o miłość, wolność i sprawiedliwość, która obija zazwyczaj pyski jakichś kosmicznych najeźdźców razem z Ligą Sprawiedliwych albo walczy z greckim panteonem.
Widać, że reżyserka dostała dużo większą wolność twórczą niż David Ayer przy Legionie Samobójców, bo Wonder Woman podąża bardzo bezpieczną drogą – bez teledyskowego montażu, ładowania w tło całej listy przebojów Trójki, ciężkiego humoru czy szczucia pośladkami. To kino przygodowe takie od serca, mocno doprawione pulpą, leżącą u podstaw komiksowej Wonder Woman. Ucieka też od bagażu współdzielonego uniwersum, nie mruga okiem do widzów, serwuje w pełni oddzielną i kompletną opowieść – nie stanowi tylko przerywnika zapowiadającego większe produkcje. Szkielet fabularny jest prosty, ale w końcu przypomina koherentny film, a bohaterka w czasie seansu przechodzi konkretną drogę, zmienia się, widz dokładnie wie, z kim ma do czynienia – w przeciwieństwie do papierowego Legionu, Batmana i (szczególnie) Supermana, którzy przez większość czasu działali w trybie „bij zabij”, a ich emocje podobno wyleciały z pracy podczas pierwszego dnia zdjęciowego. Jasne, znajdziemy tu sporo schematycznych rozwiązań, próżno szukać jakiejkolwiek oryginalności, a niektóre dialogi niebezpiecznie zmierzają w patetyczną przepaść (na szczęście zatrzymują się w ostatniej chwili na jej skraju), jednak nie jest to takim problemem, ponieważ reżyserka te ograne rozwiązania w sposób satysfakcjonujący łączy z opowiadaną historią – wiemy dobrze, co się stanie, ale ze względu na kapitalnie przedstawioną parę głównych bohaterów chcemy zobaczyć, w jaki sposób to rozegrają. W końcu nie ma też uczucia, że historia jest zlepkiem wielu przypadkowych scen, które oddzielnie wydawały się może i „fajne”, jednak po zszyciu do kupy przypominają dzieło małolata po zajęciach z plastyki.
Poznajemy Dianę od dzieciństwa, śledzimy jej naturalną przemianę – cały czas jest rdzeniem opowieści, dzięki czemu niezwykle łatwo się z nią zżyć. Twórcy związani z WB w ten sposób znowu podkradają sporo z formuły Marvela, ale tym razem zamiast chaotycznie za nim gonić i wrzucać do gara WSZYSTKO na raz, zagarniają te elementy, które pasują do jednolitej wizji. Dlatego szkielet filmu wygląda jak scenariusz pierwszego Kapitana Ameryki z zamienionymi płciami głównych bohaterów: skrajnie idealistyczny bohater/bohaterka chce ruszyć na wojnę mimo sprzeciwu przełożonych, tworzy znakomitą parę z żołnierzem (Steve Trevor/Peggy Carter), natyka się na grupę etnicznie zróżnicowanych komandosów i nieuchronnie dąży do starcia z przerysowanym super-nazistą. Dodatkowo zostaje lekko dopełniony motywem boga pochodzącego z idyllicznego świata, zagubionego w rzeczywistości ludzi (Thor). I to wszystko tutaj całkiem zgrabnie gra – chociaż ma to swoje wady, szczególnie w trzecim akcie, który skonstruowany jest bez pomysłu, a akcja zamienia się w festiwal niedomagającego momentami CGI, rozmieniając trochę na drobne skrupulatnie budowany rześki film przygodowy. Ostatecznie jednak zalety zdecydowanie przeważają.
A tą największą jest zdecydowanie aktorski duet Gal Gadot/Chris Pine, który ciągnie cały projekt za łeb nawet w tych słabszych momentach. Izraelska aktorka swoim uśmiechem ukradła już Batman v Superman, mimo całkowicie marginalnej roli, a tutaj może w końcu rozwinąć skrzydła. Jest niewinna, jednak nie naiwna, delikatna, ale przy tym rachuje kości niczym karateka po amfetaminie, ma poczucie misji, którym zakaża wszystkich, ale potrafi okazać też strach czy zwątpienie – stanowi znakomitą odtrutkę na kolejne zastępy zasępionych herosów. I nawet, gdy pojawiają się całkiem nieźle nakreślone elementy związane z przedstawieniem wojennego piekła, nie traci hartu ducha. Takiej roli potrzebowała jadąca w swojej karierze dotychczas na jednym biegu Gadot i takiej aktorki, kipiącej chęcią wykazania się, potrzebowała Wonder Woman.
Na własną rękę radzi sobie znakomicie, ale naprawdę błyszczy w duecie z Chrisem Pinem – ten niby znowu gra typową dla siebie rolę zuchwałego amerykańskiego chłopca marki Kirk (w czym zresztą dotychczas się sprawdzał), ale pasuje to do awanturniczego stylu całości. Ze swoją kwadratową szczęką i zawsze nienaganną fryzurą przypomina pulpowych bohaterów w stylu Flasha Gordona. Interakcje między tą dwójką są naturalne i zabawne (humor, mimo kilku pomniejszych wpadek, działa naprawdę nieźle). Sprawdza się też drugi plan, zawsze w jakiś sposób rozwijający głównych bohaterów (Emily Carey jako mała Diana jest przeurocza, zapewniając idealne otwarcie filmu). Sporo do zarzucenia można mieć jednak do złoczyńców – co jest plagą filmów komiksowych, które obierają drogę skrajnie bohaterocentryczną, traktując przeciwników jako dodatek niewarty rozwijania, jednorazowy. Tutaj mamy ich kilku i cały czas zachowują się niczym wyszarpani z jakiejś kreskówki – ma to swój urok na jakimś poziomie, ale działało po raz ostatni tak w latach siedemdziesiątych.
Podobne wpisy
Koniec końców film mimo swoich wad, przewidywalności, nijakich złoczyńców, momentami aż porażającego bezpieczeństwa formalnego i kilku przestrzelonych rozwiązań technicznych wychodzi ze starcia obronną ręką. Świat Amazonek pulsuje życiem, delikatny i uniwersalny humor bawi nie wywołując uczucia zażenowania, konstrukcja całości jest składna, a bohaterowie zmieniają się w trakcie filmu, reagują na wydarzenia, mają wyraziste charaktery. I w końcu jest ona – prawdziwa Wonder Woman, Gal Gadot, która rozkochuje w sobie widza pierwszym uśmiechem. Nareszcie ta najważniejsza komiksowa bohaterka wzięła sprawy we własne ręce i z siłą tarana przetarła drogę swoim koleżankom. Nie jest to produkcja idealna, ale ani przez moment do tego nie aspiruje – to po prostu przyjemny film rozrywkowy ze znakomicie scharakteryzowaną bohaterką, pełną charyzmy i uroku, zapewniający ponad dwie godziny dobrej zabawy. Wyzbyty łopatologicznego feminizowania, ale też nieepatujący seksualnością – znajdujący złoty środek na większość sytuacji (chociaż przez to pozbawiony większego szaleństwa i brawury), będący pochwałą kobiecości. I niebojący się swoich komiksowych korzeni, absurdalnych przerysowań. Niesamowite, że największymi nadziejami uniwersum z Batmanem i Supermanem są dzisiaj nieco przykurzona popkulturowo Amazonka oraz facet gadający z rybami.